piątek, 7 kwietnia 2023

Periphery - V: Djent Is Not A Genre (2023)

 

Napisał: Jarek Kosznik

Pandemia koronawirusa opóźniła wydanie naprawdę ogromnej ilości albumów... 

 

Dotyczy to także kolejnej, długogrającej płyty amerykańskiego zespołu Periphery pod tytułem "Periphery V – Djent is Not a Genre". Jest to też kolejny z rzędu album wydany za pośrednictwem własnej wytwórni 3DOT Recordings, gdzie wyraźnie można zauważyć, że muzycy osiągnęli za pomocą tego miejsca całkowitą swobodę twórczości artystycznej, bez jakiejkolwiek presji z zewnątrz na to jak ma wyglądać ich album czego najlepszym dowodem był poprzednik „Hail Stan”.

Proces twórczy najnowszego longplaya potęg współczesnego metalu progresywnego wydłużył się znacznie nie tylko z powodu pandemii, ale także z powodu bardzo licznych zawirowań i problemów osobistych wielu członków zespołu. Niemniej pierwsze dema na nowy album powstały już w okolicach połowy roku 2019, czym dzielono się za pomocą serwisu społecznościowego Instagram. Kolejny raz mamy do czynienia z dość osobliwą by nie powiedzieć bezsensowną nazwą albumu, gdzie zespół nawiązuje do dość jałowej dyskusji sprzed wielu lat o tym czy djent jest gatunkiem muzycznym czy tylko rodzajem sposobu wydawania dźwięków na gitarze. Jednakże fani zespołu jak i cały muzyczny świat przyzwyczaił się już że Periphery ma swój osobliwy styl bycia i percepcji. Czy ta płyta przebiła swoich poprzedników? Czy różni się w jakiś szczególny sposób? Jaki wygląda warstwa instrumentalna płyty? Czy świetny wokalista Spencer Sotelo zrobił jeszcze kolejny postęp? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.


Płytę rozpoczyna „Wildfire”, jeden z dwóch singli promujący album. Od pierwszej sekundy słuchacz zostaje dosłownie „powalony” na ziemię i „złapany” za gardło przez bardzo ostry riff, do złudzenia przypominający wstęp do „Blood Eagle ' z „Hail Stan”, który przeplata się z djentowymi połamańcami inspirowanymi zarówno Periphery I („Totla Mad”) jak i "Juggernaut Omega" ("Stranger Things"), które powstały co ciekawe podczas sesji nagraniowych „Periphery IV – Hail Stan”. Riffowy ciężar i szaleństwo rozgranicza genialny refren, w warstwie muzycznej będącym... tym samym co „The Event” z Juggernaut Alpha, co jest nie lada zaskoczeniem! W środku klimat zaczyna mocno przypominać legendarne Meshuggah (szalone chaotyczne solo) czy bardzo połamane rytmicznie zagrywki znów inspirowane Periphery I ("Light"). Niemały szok przeżyje fan zespołu, gdzie szaleńcza kanonada zmieni się nagle w pulsującą i szaloną sekcję jazzową, ze świetnym gościnnym solem na saksofonie Jorgena Munkeby'ego z norweskiego Shining, które płynnie przejdzie z powrotem w błyskotliwy refren, po którym nastąpi ponowne mocne depnięcie, krótkie i intensywne, a wszystko się skończy orkiestralną wstawką w nieco... kościelnej melodyce. Ten utwór ma naprawdę multum gatunków muzycznych, a poziom ostrości czy intensywności chyba nawet jeszcze się zwiększył. Kolejny „Atropos” rozpoczyna się riffem z ciekawym podziałem rytmicznym i interesującym rozłożeniem akcentów. Wszystko tutaj bardzo mocno przypomina „Ji” z Periphery II , także w warstwie pobocznych melodii czy akordów. Chciało by się powiedzieć, że nagle wchodzi szybkie, interesujące solo gitarowo/ keyboardowe, niestety ta zagrywka została zaprogramowana na komputerze, co jest nieco rozczarowujące. Całkiem fajne wstawki electro – popowe przechodzą płynnie w prawdziwą kawalkadę gitarową, a sam kawałek sprawia wrażenie jakby mocno przyspieszył, po czym znów zwolnił wprowadzając pewien groove rodem z początków twórczości Periphery. Dość minimalistyczne rytmy przechodzą w kolejne futurystyczne zakończenie.

Następny „Wax Wings” wbrew pozorom nie jest kontynuacją legendarnego „Icarus Lives” z P1, zdecydowanie bardziej podchodzi pod kontynuację „Heavy Heart” i „Priestess” z albumów "Juggernaut Alpha/Omega". Utwór napisany przede wszystkim przez Marka Holcomba, z duża dawką bardzo melodyjnych, przebojowych riffów w nietuzinkowym, bardzo wysokim jak na Periphery strojeniu gitar, przechodzi przez te ponad siedem minut w kilka różnorodnych faz. Pierwsza cześć, jakby trochę w stylu pop punk na sterydach, z elementami rodem z P2 czy epki „Clear”, z zaskakującą choć znakomitą partią acappela rodem z Backstreet Boys, rewelacyjnymi partiami wokalu przechodzi z czasem w następną część inspirowaną utworem „Zero” z „Clear” i wyraźnymi elementami stylu Mishy Mansoora, który w połączeniu ze stylem z pierwszej części przeobrazi się w cześć trzecią. Jest to jeden ze zdecydowanie najbardziej melancholijnych i przejmujących momentów w historii zespołu, mocno balladowy przypominający nieco „Lune” czy „Satellite”, z dość smutnym tekstem jakby te „woskowe skrzydła w słońcu” miały symbolizować czyjeś ogromne problemy czy załamania w życiu. Bardzo podoba mi się energetyczne przejście w mocno klasyczną progresję akordową w stylu Iron Maiden, z anielskim głosem Spencera Sotelo gdzie znów śpiewa wysoki dżwięk F#5 jak w "Ragnarok" z P2 - być może to także kontynuacja tego momentu. Wszystko kończy się naprawdę wybitną solówką Marka Holcomba, której nie powstydziłby się John Petrucci w latach 90-tych. Ależ to mocny punkt albumu, a także jeden z najlepszych utworów w historii zespołu. Całkowitym przeciwieństwem jest „Everything is Fine” o mocno sarkastycznym i przewrotnym tytule z dużym przekąsem (gdzie nic jest nie jest ok czy pogodnie). Drapieżne, ostre riffy o dziwo nieco przypominające brytyjskie Monuments, gdzie panowie postanowili skorzystać z różnorakich efektów czy modulatorów gitarowych, a wszystko tutaj przypomina swego rodzaju eksperyment. Bardzo bezkompromisowe to granie rodem z Periphery 3 („ Price is Wrong” i Periphery 4 („Chvrch Burner”) z elementami totalnej awangardy w stylu The Dillinger Escape Plan, z szaloną solówką Marka Holcomba inspirowaną nieco takimi legendami jak Jeff Loomis czy Marty Friedman. Końcowe zwolnienie połączone z komputerowym „detune” gitar (stary trik) ostatecznie dociska do ziemi. Czy to najostrzejszy kawałek w historii Periphery? Być może. Kompletnie niezrozumiałym ruchem jest dla mnie umieszczenie takiego utworu jak kolejny „Silhouette”. Następny moment na tym albumie w przechodzeniu ze skrajności w skrajność, z otchłani piekieł do elektronicznej, dość plastikowej electro-popowej ballady, gdzie właściwie nic ciekawego się nie dzieje i tym razem to raczej najgorszy utwór w dyskografii Periphery.

Po nim wchodzi „Dying Star” gdzie z kolei wchodzą fragmenty mocno inspirowane zaprzyjaźnionym Good Tiger - ciekawe czy było to intencjonalne? Fajne, nieco surf rockowe riffy z ciekawym melodyjnym wokale, gdzie taka jakby półballada przechodzi w połowie w kapitalny riff Marca Holcomba rodem z P3 („The Way That News Goes” czy „Catch Fire”) gdzie wszystko dostaje pewnego rozpędu. Ten kawałek byłby naprawdę znakomity jakby wyciąć ostatnią minutę. Drugi z zaprezentowanych singli „Zagreus” z dość marszowym połamanym riffem na wstępie w specyficznym rytmie z pewnymi inspiracjami P1 i P2, a w dalszej części także z P4 („Reptile”) czy P3 („Prayer Position”). Kolejnym „easter eggiem” jest nawiązanie do „Four Lights” czy „Omegi” z „Juggernaut Alpha/Omega”. Mnogość nawiązań do przeszłości jest tutaj równie liczna co w „Wildfire”, a wszystko jest okraszone ładną solówką Jake'a Bowena z pewnym Opethowym zacięciem. Melodyjna cześć balladowa przejdzie płynnie w prawdziwy walec czyli wariację wstępu, a wszystko domyka orkiestracja utrzymana w klimacie gry komputerowej „Hades”. Kolejny, z bardzo żartobliwym tytułem „Dracul Gras” (po rumuńsku "gruby Drakula"), rozpoczyna się kanonadą dźwięków niczym z albumów Meshuggah . Wykorzystano tutaj między innymi stare demo Mishy Mansoora pod tytułem „MF and RG Test”. Ten długi, ponad kilkunastominutowy utwór można nazwać zdecydowaną kontynuacją "Juggernaut Alpha/ Omega", gdyż ilość rozszerzeń poszczególnych starszych fragmentów jest mocno widoczna i słyszalna. Znajdziemy tutaj odniesienia do „Rainbow Gravity”, „The Bad Thing”, niezwykle kreatywny refren z bardzo niekonwencjonalnymi frazami wokalnymi, genialną cześć środkową będącą kontynuacją utworu „Stranger Things” z najdłuższą, kapitalną solówką Jake'a . Całkiem interesujący jest też nieco bardziej przestrzenny fragment końcowy który przejdzie znów w nawałnicę ciężkich riffów. Ponad dwuminutowe, nieco bajkowe outro przechodzi płynnie w kończący album „Thanks Nobuo”. Jest to radosny i pozytywny utwór, będący na początku pewną durową wariacją „Omegi”, pięknie przeplatającą się z innym riffem na który czekałem notabene cztery lata. Ciekawe rozwiązania rytmiczne nie przeszkadzają w byciu melodyjnym i przystępnym. Końcówka to prawdziwy majstersztyk, gdzie może nie dzieją się jakieś kosmiczne, kaskaderskie wręcz wyczyny, ale czuć świetny klimat ze wspaniałym wokalem Spencera na tle frazy „You're shining and it shows”, co jest podwójnym nawiązaniem do „ The Way That News Goes” z Periphery 3, zarówno tekstowym jak i muzycznym. Wszystko kończy się kilkuminutowym, marzycielskim przestrzennym fragmentem, taką eksplozją radości i swego rodzaju „podziękowaniem” dla Nobuo Uematsu, legendarnego japońskiego kompozytora, który od zawsze był ogromną inspiracją dla lidera zespołu, Mishy Mansoora.


"Periphery V: DJent is Nor A Genre" jest naprawdę znakomitą i zarazem najbardziej dojrzałą płytą Periphery. Prawdopodobnie nie pobiła ona najlepszych płyt w ich dyskografii, niemniej jest ich bardzo blisko, a na pewno znacznie wyżej niż niezbyt udane "Hail Stan". Fanów zespołu na pewno ucieszy ogromna ilość nawiązań do ulubionych płyt Periphery z przeszłości, wiele zawiłych, progresywnych momentów, jak i nieco prostszych, bardziej przestrzennych. Warstwa instrumentalna to po raz kolejny klasa światowa, zarówno kompozycyjnie, jak i technicznie. Spencer Sotelo ugruntował tutaj swój elitarny poziom śpiewu, gdzie może nie dołożył niczego specjalnie nowego, ale dopracował jeszcze bardziej najmocniejsze elementy swojego rzemiosła. Naprawdę ze świecą szukać wokalisty metalowego, który ma zasięg głosu niczym legendarna diva Whitney Houston. Mnie osobiście cieszy naprawdę porządne zakończenie płyty, czyli coś czego brakowało od dawna. Pewnymi minusami albumu jest nieco zbytnie wydłużanie niektórych utworów, czy momentami trochę przesadne wykorzystywanie stylistyki electro/pop. Nie wiem czy to zaleta czy wada, ale jest to drugi album z rzędu, gdzie przechodzenie ze skrajności stylistycznej, w następną skrajność jest na całkowitym porządku dziennym. Niemniej, ta płyta z czasem może tylko zyskać, a dla mnie jest to pozycja obowiązkowa dla każdego fana kreatywnych wibracji, dla fanów różnorodnej muzyki i faworyt do tytułu najlepszej płyty roku 2023.

Ocena: Pełnia

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz