Zapomnijcie o nowym "starym" U2...
...
i lepiej sprawdźcie drugą płytę norweskiego zespołu The New Death Cult.
Kwartet grający alternatywnego rocka z domieszką metalu, złożony z
wokalisty i gitarzysty Jona Vegarda Næssa, gitarzysty Erika Næssa,
basisty Vegarda Liverøda i perkusisty Andersa Langseta, debiutował w
2019 roku albumem zatytułowanym po prostu "The New Death Cult". Zostali
określeni idealnym połączeniem pomiędzy Queens of The Stone Age, Biff
Clyro i Muse, grali trasę obok Wheel i Djerv. Ich drugi, pełnometrażowy
ukazał się 17 marca. Sięgnąłem po niego z ciekawości, zachęcony
intrygującą okładką i następnie sprawdziłem też ich debiut. Możecie
zgadnąć jaki był rezultat. Nie będzie to jednak pytanie retoryczne - bo
wsiąkłem i polubiłem się z tymi panami oraz ich muzyką od pierwszego
dźwięku.
Dwanaście
numerów, panowie zmieścili w czasie niespełna trzech kwadransów i każdy
z nich jest prawdziwą petardą, tym bardziej że żaden nie przekracza
czasu pięciu minut (najdłuższy trwa cztery i pół minuty). Mocne
perkusyjno-gitarowe wejście i surowe, garażowe, ale zarazem dopieszczone
i przy tym przebojowe brzmienie wita w "Different/One Blood". Kapitalny
jest masywny "High + Low", który ma w sobie coś z Muse, ale podanego w
grunge'owym stylu. Po nim wtacza się kolejny, energiczny i rozpędzony
"Antidote", by następnie nieco zwolnić, kapitalnym, pustynnym
"Superglue" przywołującym to, co najlepsze w stylistyce stonerowej i
ducha QOTSA. Po nim wpada "Machines" przywodzące na myśl... King Crimson
w punkowym sosie i brzmi to naprawdę fajnie. Pierwszą połowę kończy
"Another World", znów jakby wyrwany z QOTSA czy właśnie wspomnianego
Biff Clyro i znów jest to kawał naprawdę fajnego grania. Panowie nie
zwalniają i uderzają kolejną petardą - "Get Ready (Euakoryote's Anthem"
pachnącym Muse z czasów pierwszych płyt.
"Devious Move", czyli
propozycja ósma, również brzmi jakby była wyrwana z notatnika
Bellamy'ego, ale absolutnie nie jest to wrzuta. Równie fajnie wypada
"Shards", w którym wracamy do grunge'owo-alternatywnych brzmień z lat 90tych. Jeśli grają ten numer na koncertach to jestem pewien, że tłum szaleje w idealnie zsynchronizowanych podskokach. W "The Slide" nie ma miejsca na nudę. Pachnie tu każdym z wymienionych, ale dosłownie wyrywa z kapci. Przedostatni, nosi tytuł "Alive" i tu również nie brakuje uderzenia, energii, groove'u, przebojowości i kapitalnego, świeżego bardzo żywego grania, nawet jeśli wszystko już gdzieś było. Na zakończenie pojawia się jeszcze "The World" o nieco zapalniczkowym (telefonowym) charakterze, a w każdym razie robiący za coś w rodzaju ballady, ale bez nadmiernej ilości cukru. W tym kawałku jest coś z... U2 z początku lat 90tych. Piękna sprawa, której brakuje mi w obecnej muzyce Irlandczyków.
Panowie
nie odkrywają niczego nowego, ani nie zmieniają reguł alternatywnego
grania, ale brzmią potężnie, przebojowo, świeżo i porywająco, a przy tym
zabójczo naturalnie. To płyta żywcem wyrwana z lat 90tych, zadziorna i
pełna fajnych, energicznych kawałków. A oko z okładki niczym Sauron z
Władcy Pierścieni, patrzy, czy już polubiliście ich profile i
przesłuchaliście płytę, a właściwie płyty, bo debiut to również petarda. Warto! W tym gatunku w tym roku prawdopodobnie
bowiem nic lepszego nie usłyszycie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz