Końca nie widać, końca nie widać... ale jest on zdecydowanie bliższy. Nie mam tu na myśli oczywiście żadnej wojny, a kupkę wstydu z płytami z Creative Eclipse PR. W piątej odsłonie Szortów, przyjrzymy się i przysłuchamy trzem zeszłorocznym płytom. Spotkamy Duńczyków z grupy Dying Hydra, Niemców z The Sun Or The Moon oraz Feeling Of Presence. Tym razem będzie też mrocznie, gęsto i psychodelicznie. Jakie dźwięki czekają na nas na tych płytach?
1. Dying Hydra - Of Lowly Origin
Solidny walcowaty otwieracz pod postacią "Earliest Root" w którym nie brakuje gęstego klimatu i potężnego brzmienia oraz mocnego growlu przypominającego trochę stylem wokale Nicka Holmesa (Paradise Lost, Bloodbath). W drugim, równie udanym, utworze "Unlit" panowie nieznacznie przyspieszają, ale nie rezygnują z walcowatego, powolnego tempa. Ponad dziewięciominutowy "Rootborn" również korzysta z walcowatej, powolnej podstawy, budując gęstą, duszną atmosferę, która przypominać może trochę o początkach The Ocean Collective. Jest też w nim mocne, ścianowate rozwinięcie i piękna dawka brudu, której w takim graniu nie powinno zabraknąć, a nawet szczypty melodyjności. Tej zdecydowanie bowiem nie brakuje w znakomitym "Species Adrift", który przywodzi trochę na myśl LLNN. Bardzo klimatycznie jest także w "Ashed Eyes", który znalazł się na przedostatniej pozycji. Ponownie jest wolno i duszno, ale o nudzie nie ma tu mowy. Solidne rozbudowanie i ponowne nawiązanie w brzmieniu do doom/death metalowych podstaw zdecydowanie temu zaprzecza. Jak masełko wchodzi także wieńczący krążek, trwający niemal dziesięć minut (bez piętnastu sekund) "Undergrowth" w którym panowie znów kapitalnie budują atmosferę, a nawet nieco mocniej zbliżają się brzmieniem do podwalin gatunku w stylistyce Candlemass czy Solitude Aeternus.
Dying Hydra nie przesuwa gatunkowych granic, ani nie wymyśla tego typu brzmienia na nowo, ale zdecydowanie czuje się w nim swobodnie i potrafi budować świetny klimat. Na "Of Lowly Origin" nie brakuje mrugnięć do klasyki - tak doomowej czy deathowej jaki i sludge'owej. ale jednocześnie panowie wyraźnie określają swoje brzmienie i prezentują własny pomysł na swoją muzykę. Jest ciężko, gęsto i bardzo solidnie, co sprawia, że do tego albumu chce się wracać. Zapamiętajcie nazwę tej duńskiej grupy, bo przypuszczam, że jeszcze nie raz o niej usłyszymy i sądzę, że najlepsze dopiero przed nimi. Ocena: Pełnia
2. The Sun Or The Moon - Cosmic
Siedemdziesiąt minut to jak na obraną stylistykę bardzo dużo, a zamknięto je w sześciu numerach, które naprawdę mogą się podobać. "Cosmic", który płytę otwiera to prawdziwa uczta dla uwielbiających space rocka, elektroniczne pulsacje, psychodeliczne rozbudowania czy nawet nieco bardziej nowoczesne noise'owe, pachnące alternatywą ściany dźwięku w części finałowej. Niezły jest też numer drugi zatytułowany "Twisted Kamasutra" który brzmi właśnie jak połączenie Pink Floyd z Radiohead , ale jednocześnie potrafi zaskoczyć nieco funkowym podejściem. W "Eldorado" również nie brakuje łącznia gatunków, bowiem alternatywa ponownie miesza się z psychodelą, może nawet faktycznie nieco klimatem znanym z Kraftwerk. Elektroniki w stylu niemieckiej legendy nie brakuje w "Julia Dream" będącej tutaj odpowiednikiem ballady. Kosmiczne klimaty i zajawki wracają w "Trippin' On Mars" i jest to granie, którego nie powstydziłby się nawet Hawkwind. Kolejny, "Space Travel Agent" bodaj najbardziej opartym o elektronikę numer, może nawet nieznacznie kojarzyć się z Tangerine Dream. Na koniec, pojawia się długi, ale wybitnie Radioheadowy "Quicksand", który fajnie przypomina o dawnej świetności tej grupy.
Debiut The Sun Or The Moon jest z całą pewnością udany, choć zdecydowanie za długi. Ukręcono na nim gęste, solidne brzmienie i przedstawiono całkiem niezłą muzykę, która momentami przypomina o inspiracjach jakie wymienia grupa, ale niestety rzadko też szuka własnej tożsamości. To także album, który ma więcej wspólnego ze współczesnością w rodzaju Kraftwerka i Radiohead aniżeli Pink Floyd. Próżno tutaj także szukać większego spoglądania w przeszłość do lat 60tych czy 70tych, bo już samo brzmienie jest bardzo dzisiejsze. To nie jest wada, paradoksalnie jest to największa zaleta tego krążka, ale zarówno długość, jak i brak czegoś, co przykułoby (moją) uwagę na dłużej, nie sprawia, że będę do niego wracał. Nie wiem też komu go tak naprawdę polecić, bo wielbiciele oryginalnego krautrocka niewiele znajdą tu dla siebie, a z kolei wyznawcy nowocześniejszego grania będą moim zdaniem równie zawiedzeni. A może się mylę? Sprawdźcie sami. Ocena: Pierwsza Kwadra
3. Feeling Of Presence - Of Lost Illusion
Zaczynamy od dość smutnego, powolnego i mrocznego "A Weird Form of Darkness" o nieco kinematycznym brzmieniu, także z racji wyraźnego nawiązywania do muzyki z horrorów, a zwłaszcza do stylistyki Johna Carpentera, choć opierając ją nie na elektronice, a na gitarach, klawiszach i perkusji. Drugi z numerów, zatytułowany "Room Number 105" może kojarzyć się trochę z "Lśnieniem", a brzmieniem opartym na solidnym i mrocznym elektronicznym podkładzie połączonym z nieco shoegaze'owymi gitarami i klimatem kojarzyć się nieco z twórczością Tangerine Dream, które swego czasu w takiej stylistyce także znakomicie się odnajdywało. Kompozycja tytułowa z kolei jest jak wyrwana z filmów rodzaju "Obecności" łącząc w sobie przyjemną alternatywę z nieco niepokojącą filmową ścieżką dźwiękową czy nawet szczyptą mroczniejszego jazzu. Wspomniane także i tutaj Tangerine Dream, może przyjść na myśl ponownie, przy okazji "Flourescent Detail" wyraźniej opartym na elektronice i pulsacjach. Bodaj najciekawszym z całej płyty jest utwór przedostatni, noszący tytuł "Hollow Innocence" w którym wyraźnie nawiązano do stylistyki shoegaze, kapitalnie podkręcając klimat niepokojącymi elektronicznymi, bardzo ciężkimi i ciemnymi tonami. Wieńczący krążek "Venus Transit", choć nadal dość mroczny, jest jednocześnie najcieplejszą kompozycją na płycie i chyba najbardziej przystępną, bo najbardziej popową w brzmieniu.
"Of Lost Illusion" jest płytą ciekawą, mroczną i niepokojącą, choć można odnieść wrażenie, że czegoś na niej brakuje. Mogłyby to być wokale, które wraz z muzyką opowiadałyby jakąś historię o duchach, o stracie lub tajemnicach kryjących się w mroku. Może za bardzo postawiono na swoistą delikatność myśląc, że dzięki temu będzie bardziej niepokojąco lub mrocznie. Zmierzam do tego, że choć jest album intrygujący, to brakuje na nim intensywności, czegoś co przykułoby uwagę, do tego stopnia, że można nawet odnieść wrażenie, że Hack nagrał ją bardziej dla siebie, a nie dla potencjalnych odbiorców. Nie chce jednak powiedzieć, że jest to zły album, bo da się go przesłuchać i to nawet wielokrotnie, ale wyraźnie też zabrakło w nim emocji, które miałyby zainteresować innych. A może się mylę? Ocena: Pierwsza Kwadra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz