piątek, 17 lipca 2020

W NiewieLU Słowach: Neumatic Parlo, Less Win, Shaman Elephant


Ostatnio nie rozpieszczam, to prawda. Lecimy zatem z kolejnym zbiorczym. Gwiazda prosto z Instagrama, nowi i starzy znajomi ze Skandynawii. W kolejnej odsłonie W NiewieLU Słowach, w których obecnie intensywnie i systematycznie zmniejszam moją kupkę wstydu tegorocznych płyt przebijemy się dzisiaj przez premiery majowe. Na pokładzie naszych wilczych linii lotniczych ponownie zameldujemy się w Niemczech, gdzie sprawdzimy debiutancką epkę Neumatic Parlo, znów odwiedzimy Kopenhagę, ale tym razem z grupą Less Win, a na koniec udamy się do norweskiego Bergen, by posłuchać drugiego albumu Shaman Elephant. Gotowi? Zaczynamy!

1. Neumatic Parlo - All Purpose Slicer EP

Historia tej grupy zaczęła się w 2017 roku od jam session odbywającego się za pomocą Instagrama. Perkusista Justin Janßen przykuł uwagę Vincenta Göttlera, Fredericka Oltersdorfa i Simona Hartmanna, którzy w tamtym czasie tworzyli już coś na kształt zespołu. Debiutancki, fizyczny minialbum miał mieć premierę w 20 marcu tego roku, ale z powodu koronawirusa została przesunięta na końcówkę maja. Swoje granie chłopaki opierają o post-punk w duchu Joy Division, Sonic Youth czy Billy'ego Idola i muszę przyznać, że bardzo bym chciał, żeby na instagramie rodziło się więcej tak dobrych kapel, ale po kolei.
Zaledwie czteroutworowa epka zamyka się w łącznym czasie nieco ponad siedemnastu minut, co dla chłopaków stanowi idealny czas na zaprezentowanie swoich możliwości i pomysłów. Otwierający bardzo dobry "Opto Optics in consciousness" zaczyna się niepozornie i stawia na chłodną atmosferę wyraźnym basem i marszowym perkusyjnym bitem oraz znakomitym, emocjonalnym czystym wokalem mogącym trochę kojarzyć się z Ianem Curtisem. Na koniec następuje jednak nieco ostrzejsze trochę shoegaze'owe, a trochę noise'owe przyspieszenie. Jeszcze ciekawszy jest Bauhausowy duchem "Cardiac Insufficiency". Ten charakterystyczny dla legendy vibe słychać w znakomitym basie, który robi tutaj za główny instrument, świetne są elektroniczne jęki i wietrzne przejazdy w tle, perkusista naprawdę okazuje się być fenomenalnym w budowaniu klimatu i rytmu, ponownie świetnie wypada wokalista, który brzmi tutaj jak młody Peter Murphy. Zaskakująca jest nawet długość utworu, bo kończą w trzeciej minucie gitarowym szumem i choć jest to bardzo zgrabne to troszkę szkoda, że nie rozbudowali go odrobinę bardziej. Niespiesznie od perkusji i elektronicznego tła oraz przejmującego wokalu zaczyna się "Science Fiction Movie". Tu ponownie wyraźnie kłaniają się Joy Division, a nawet moim zdaniem trochę pod wczesne New Model Army. Fantastycznie budowany klimat odrobinę przyspiesza akustycznymi gitarami na drugą połowę utworu. Kończymy najdłuższym, bo prawie siedmiominutowym "Morning Metamoprhosis", który zaczyna się jeszcze bardziej leniwie od poprzednika, by nagle przełamać całość gitarowym, energicznym wjazdem, a potem znów rozhuśtać delikatnymi, chłodnymi emocjami, które po chwili znów fantastycznie narastają, wieńcząc całość niemal progresywną ścianą dźwięku.

"All Purpose Slicer" to naprawdę porywający i bardzo obiecujący debiut, który z jednej strony pod względem czasu trwania jest idealny prezentując młodzieńczą pasję, znakomity warsztat i ogromny potencjał i jednocześnie pozostawiając uczucie przyjemnego niedosytu, a z drugiej po wybrzmieniu jedyne co można zrobić to zapętlić, bo te siedemnaście minut z sekundami to wbrew pozorom bardzo mało. Chłopaki wyraźnie mrugają tutaj do wymienionych czy zauważonych inspiracji, a więc do muzyki już co najmniej trzydziestoletniej (zwłaszcza gdy mówimy o klasycznych dokonaniach tychże inspiracji), ale umieją przekuć tę stylistykę na nowo, ze świeżością, szacunkiem i coraz rzadziej spotykanym już własnym sznytem, bo zdecydowanie nie silę się oni tutaj na tanią kopię. Takie debiuty szanuję, gorąco polecam i po pierwsze chcę równie zaskakującą pełną płytę i po drugie zobaczyć ich gdzieś na żywo. Zapamiętajcie tę nazwę: Neumatic Parlo. Ocena: Pełnia


2. Less Win - Given Light

"Given Light" to trzeci album duńskiego Less Win grającego całkiem ciekawie pomyślany pod względem muzycznym post-punk, w którym miesza się ze sobą sekcję dętą, elementy flamenco i zdecydowanie post-rockowy klimat. Zupełnie inną sprawą jest wokal, który wpada z kolei w rejony Casha i Coena, co również wypada ciekawie i dość oryginalnie, ale także może w tym wypadku miejscami nieźle wkurzać.

Pierwszy kawałek "Tunnel"to właściwie rozhisteryzowana punkowa jazda ze sporą dawką chaosu i noise'u w której trzeba przyznać bardzo dobre, czyste brzmienie i rytm perkusji, ciekawe nieco plemienne, teatralne zacięcie, ale jednocześnie zaskakujące i dziwne, bo urywające się nagle bez większego rozwinięcia. Następujący po nim "The Hanging" zmienia kierunek i jest nie tyle spokojniejszy, co fajnie podrzuca tropy do Lou Reeda. Trochę zimno falowe brzmienie w tle i prawie rapowane deklamacje również wypadają nieźle, ale dość monotonnie, choć wejście saksofonu na samą końcówkę robi świetne wrażenie. "I've Been Convinced" korzysta z kolei z linii wokalnych i barwy głosu, której nie powstydziłby się Scott Walker, choć samo granie nadal w ramach bliskie jest post-punkowi. Najciekawiej jednak wypada w nim ponownie saksofon, który znakomicie ubarwia utwór. Numer czwarty "Truth, Like Roses" pozostaje w dość jednostajnej, monotonnej rytmice, w którym można też dosłyszeć szczątkową melodię czy nieznaczne zmiany tempa na szybsze. Szybsze gitarowe rytmy pojawiają się z kolei w "Root & Branch". "Zmęczony" wokal niestety pozostawia w nim nieco do życzenia, bo próby śpiewu pod Petera Murphy'ego nie wypadają tutaj przekonująco. Szkoda. Po nim czas na monotonny "History of Hope" ponownie zwalnia i miesza partie wokalne wyrwane z Lou Reeda z tymi Scotta Walkera - dziwna mieszanka. Ponownie plus za saksofon przemykający w tle. Zaskoczeniem może tutaj być wręcz rock'n'rollowy "Man Of My Time", który doskonale łączy ze sobą dotychczasowe elementy. Pod Scotta i Murphy'ego wokale lecą znów w rozpędzonym, ciekawym "Passion's Puppet", który kończy się nieco za szybko. Numer dziewiąty zatytułowany "Putting In The Hours" stylistycznie zagląda w rejony których nie powstydziłby się Bauhuas i jest to najlepsza próba (jeśli w ogóle jakieś były) grania właśnie pod ten zespół. Wyróżniającym się elementem jest tutaj ponownie sekcja dęta i całkiem fajny, lekko znudzony klimat. Na koniec wpada "The Wild Desires" znów podlany chaosem i teatralnością w punkowo-noise'owym wydaniu.

Przyznam, że mam co do tej płyty mieszane uczucia. Świetne jest tutaj brzmienie - bardzo wyraźne, selektywne i uwypuklające partie perkusji i basu, dające przestrzeń saksofonom. Nawet nieco znużony wokalista ma niezłą barwę i fajnie przeskakuje po dość nieoczywistych skojarzeniach. Problem polega na tym, że nie jest to porywająca muzyka. Jest monotonna, za spokojna i trochę bez wyrazu, wręcz bolesna. Ostatecznie słucha się jej nieźle, ale bez większej przyjemności. Szkoda. Ocena: Pierwsza Kwadra


3. Shaman Elephant - Wide Awake But Still Asleep

Po swoim bardzo udanym debiutanckim "Crystals" Shaman Elephant kazał czekać na swój drugi album dość długo, bo aż cztery lata. Skoro jednak nie było pośpiechu można się spodziewać, że ich retro stylistyka nieco okrzepła, dojrzała i rozwinęła się w jeszcze bardziej interesujące rejony. Sami muzycy mówią o swojej najnowszej płycie, co następuje: "Z tym albumem poczuliśmy, że odnaleźliśmy to, co chcieliśmy osiągnąć będąc zespołem. Kiedy pierwszy rozchodził się w różne kierunki, ten wydaje się być bardziej skoncentrowany i dojrzalszy. Wide Awake But Still Asleep to nasza próba tworzenia melodii poruszających się jak motyle, które uderzają żądłem niczym zabójcze pszczoły." Sprawdźmy czy rzeczywiście się to Norwegom udało.

Jeśli miałbym określić najnowszą płytę Norwegów jedną nazwą innego zespołu, byłby to Wishbone Ash - tego z okresu wybitnej płyty "Argus". Na WABSA nie ma co prawda tematyki historycznej, ani nieco folkowego klimatu, ale brzmienie i atmosfera od razu kojarzy się z latami 70tymi i automatycznie z tą grupą i płytą właśnie. To bynajmniej nie zarzut. Zaczynamy od bardzo dobrego ośmiominutowego utworu tytułowego, który rozwija się spokojnie z delikatnych uderzeń talerzy i gitarowego riffu, atmosfera z czasem gęstnieje, ale tempo nadal jest dość spokojne, choć wyraźnie przefiltrowane przez burzowe, post-rockowe inklinacje, co Norwegom wychodzi bardzo smakowicie. Przełamanie następuje w drugiej połowie, gdy dołączają klawisze i wokal, a całość robi się zdecydowanie bardziej progresywna w tonie, niemal do złudzenia przypominając wspomnianego Argusa. Instrumentalny "H.M.S: Death, Rattle and Roll", czyli drugi utwór na płycie jest o połowę krótszy i jest też zdecydowanie szybszy i ostrzejszy. Napędzany świetnym gitarowym riffem i wtórującymi mu klawiszami jest jak wyrwany ze starego poczciwego Deep Purple. Świetne. Również napędzany gitarowym riffem i z kolei nieco folkową nutą "Steely Dan"skojarzyć się może z kolei z kolegami Shaman Elephant z Tusmørke, by następnie wrócić w zdecydowanie Argusowe granie. Ponownie z powodzeniem. Szkoda tylko, że kończy się trochę za szybko. "Ease of Mind" co zaskakujące, zaczyna się i brzmi jak alternatywne utwory współczesnych songwriterów, ale jakby ubranych w szatki prosto z lat 70tych. Tylko znów trochę szkoda, że kończy się dość szybko i nie rozwija do szybszych obrotów. Na otarcie łez wpada świetny gitarowo-klawiszowy rozpędzony "Magnets", w którym jednocześnie nie brakuje przestrzeni i nieco charakterystycznego dla lat 70tych (mimo, że to całkowicie współczesna grupa) psychodelicznego brzmienia. Po nim przychodzi czas na monumentalny ponad jedenastominutowy "Traveller" będącym prawdziwą progresywną jazdą bez trzymanki utrzymaną w duchu Argusa, Yes czy Genesis. Nie brakuje tutaj fragmentów mocnych, rozpędzonych, jak również rozbudowanych zwolnień i budowania klimatu, kończąc na nieco Hawkwindowym kosmicznym ambientowym zakończeniu. Na koniec pojawia się jeszcze utwór "Strange Illusions" o mocnym, hard rockowym charakterze, z fajnym nieco ociężałym, marszowym tempem i do tego podlanym odrobiną alternatywy.

Druga płyta Shaman Elephant w ogóle nie przypomina pierwszej i zdecydowanie zagląda w nico inne zakamarki. Poruszają się z gracją po nieco zakurzonym, staromodnym klasycznie pojmowanym rocku progresywnym, ale jednocześnie nie zapominają, że są grupą współczesną. Na próżno szukać więc tutaj natrętnego składania hołdów, silenia się na stworzenie choćby drugiego Argusa (choć w wielu miejscach na pewno znaleźć można punkty styczne) czy przysłowiowego męczenia buły. To płyta bardzo solidna instrumentalnie, brzmieniowo i pełna porywających momentów. Niestety jest to też album, który pozostawia spory niedosyt - zwłaszcza po udanym debiucie - i wyraźnie ma się wrażenie, że panowie wciąż poszukują swojego brzmienia, stylu i w pełni jeszcze nie ujarzmili pomysłów na swoją twórczość. Rozczarowuje też czas trwania - czterdzieści minut: z jednej strony jest to w sam raz, ale tu również pozostaje pewien niedosyt, zwłaszcza w tych kilku momentach, gdy słychać, że panowie chcą pograć, a tu albo koniec numeru, albo co gorsza wyciszenie. Mimo to warto tę płytę sprawdzić i dobrze się w nią wsłuchać, bo daje sporo frajdy. Pozostaje trzymać kciuki za dalszy równie ciekawy rozwój i za jeszcze ciekawszą trzecią płytę. Ocena: Pełnia


Płyty przesłuchałęm i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz