Nadrabiania z kupki wstydu ciąg dalszy! Pośród nich kolejne ciekawostki muzyczne ze świata o których prawdopodobnie nie przeczytacie nigdzie indziej, nie mówiąc już o tym, że zapewne usłyszycie o nich po raz pierwszy (i może nie ostatni). W tej odsłonie W NiewieLU Słowach dwukrotnie wybierzemy się do Niemiec, gdzie sprawdzamy drugą płytę niemieckiej formacji Meanwhile Project Ltd. oraz debiut grupy Smokekaster, a na koniec polecimy do Danii na spotkanie z debiutem zespołu Yune. Zapraszamy zatem na pokład wilczych linii lotniczych - maseczki nie są wymagane. Wystarczy, że zabierzecie ze sobą słuchawki i dobry humor - drinki z palemką i przekąski również we własnym zakresie...
1. Meanwhile Project Ltd. - Marseille
"Brzmi jak ścieżka dźwiękowa do filmu, który naprawdę chciałbym zobaczyć" - to podobno słowa, które duet Marcell Birreck i Marcus Adam mieli słyszeć wielokrotnie podczas swojej dwudziestoletniej kariery muzycznej i współpracy w ramach zespołu Lunatic Skydance istniejącego na przełomie lat 90tych i dwutysięcznych. Tak naprawdę są to słowa, które słyszał każdy choć raz w swoim życiu lub powtórzył słuchając jakiegoś konkretnego albumu. Najnowszy album Meanwhile Project Ltd jest drugim pełnym krążkiem kolońskiej formacji, która została utworzona w 2008 roku i debiutowała płytą "The Judas Hole" oraz dwiema powiązanymi z nim epkami. Czy rzeczywiście "Marseille" brzmi jak album do filmu, który chciałoby się zobaczyć? Jaki byłby to film?
Choć grupa pochodzi z Kolonii, tak naprawdę przenosimy się prosto do Francji - witamy w Marsylii. Otwierający ją utwór tytułowy jako żywo przypomina pieśni Boba Dylana czy Bruce'a Springsteena. Wyraźny jest tutaj sielski klimat country, ale podlany lekką popową współczesnością. Trochę smutny, nostalgiczny wokal kojarzyć się z kolei może z z British Sea Power. Po nim czas na utwór zatytułowany "Selina" zaczynający się od pomrukiwania kota, a następnie przyspieszający do zadziornych indie-rockowych gitarowych zagrywek o słonecznym, ale nadal dość nostalgicznym charakterze. Nieco bluesowo, ponownie trochę jak z Boba Dylana, a może nawet Leonarda Cohena robi się w świetnym "Idol Shaking Hands". Następnie przychodzi czas na "Insect Boy" z rzewnym wokalem i spokojnym, trochę nieśmiałym muzycznym tłem, które faktycznie zdaje się być bardzo filmowe i jakby tylko zarysowane, by następnie przejść do "Lost On Demand" w którym fantastycznie wykorzystuje się staromodne akustyczne brzmienie gitary z nowoczesnymi elektronicznymi dodatkami i łączy nieco idylliczny pop z lat 60tych z tym, znanym już z lat 90tych (zwłaszcza w rozwinięciu w drugiej połowie). W "Emigrant" także stawia się na nastrój zakorzeniony w nieco staromodnych piosenkach zupełnie jakby panowie chcieli przywołać jakieś wspomnienia, które powoli zacierają się w pamięci. Po nim post-rockowo, delikatnie i niespiesznie wyłania się znakomity "Tired Boy" w którym nostalgia miesza się z tajemnicą. Jakże fantastycznie brzmią tutaj sekcje dęte uzupełniające delikatną gitarę akustyczną, smyczki i pianino! W "Golden Sunrise" ponownie uroczo wypada sekcja dęta, a całość zdaje się trochę nawiązywać do muzyki Ennia Morricone wtłoczonego w popową, leciutką i słoneczną radiową stylistykę. Nostalgiczny i przepełniony smutkiem jest utwór "Seventyeight" w którym bohater godzi się z tym, że jego podróż dobiega końca - czy chodzi o rok, który wspomina, a może właśnie obchodzi swoje 78 urodziny i wie, że już niewiele mu zostało? Pięknie zagrane. Na koniec "Ghost with A Toy" wracający do bardziej rockowych zagrań, ponownie jakby wyrwanych z Cohena czy Dylana. Do kompletu swingujący rytm. Rewelacja!
Jeśli ta podróż przez Marsylię byłaby filmem to byłby to film pełny niespiesznej akcji, długich ujęć na krajobrazy, przebitek do wspomnień młodości i kadrów na zaszklone oczy starzejącego się głównego bohatera, który komentowałby wszystko równie długimi, ale uroczymi i ironicznymi wypowiedziami. Byłby to film w którym w starzejącego się bohatera wspominającego czasy młodości wcieliłby się Geoffrey Rush, jego kompanem byłby Micheal Caine, a reżyserowałby Paolo Sorrentino. I być może, byłoby to coś na kształt Młodości" (w której notabene grał Caine), ale znając twórczość Sorrentino, umiałby ten sam temat ugryźć jeszcze raz i być może pochylić się bardziej nad tym, co było kiedyś. A może byłby to film Woody'ego Allena, który wróciłby do formy sprzed lat? Wreszcie to płyta o ciepłym, nostalgicznym charakterze i bardzo przejrzystym, przemyślanym brzmieniu, lekka i zwiewna, który spodoba się wszystkim lubiących prostotę, klimat i mruganie oczkiem, ale podanym z własnym pomysłem na swoją twórczość. Jedna z tych do puszczania w zapętleniu. Brawa! Ocena: Pełnia
2. Smokemaster - Smokemaster
Zostajemy w Kolonii, skąd również pochodzi Smokemaster, który pod koniec kwietnia wydał debiutancki album. Kwintet stawia na psychodeliczny rock, a co za tym idzie na brzmienia lat 60tych i 70tych. Echa Pink Floyd czy The Doors, jak sami podkreślają, będą tu więc jak najbardziej mile widziane. Pozostaje jednak pytanie: czy potrzebujemy kolejnej grupy, która będzie przywoływała właśnie te legendarne kapele? Sprawdźmy!
Nieco ponad siedmiominutowy instrumentalny "Solar Flames" usypia czujność i wyraźnie zaczyna się nieco nostalgicznymi, Doorsowymi, może nawet Zepellinowskimi tonami. Jest lekko, nieco bluesowo, może nawet progresywnie i w tym wypadku niespiesznie, choć stopniowo panowie rozwijają swoją wizję i przyspieszają do bardzo sympatycznych soczystych Hendrixowych gitarowych rozjazdów opartych na solówkach i smakowitych Hammondowych przestrzeni wyrwanych niczym z Hawkwind. Cóż z tego, że podobnych kawałków trochę się już słyszało - zarówno we współczesnych wersjach, jak i oryginalnych z czasów, gdy taka muzyka była powiewem świeżości, jak przede wszystkim trzeba stwierdzić, że jest to granie bardzo sprawne? Drugi numer na płycie nosi tytuł "Trippin' Blues" i już sam tytuł wskazuje, że będzie staromodnie, ale i z charakterem. Tu panowie nie bawią się już we wstępy, rozbudowywanie przestrzeni tylko od razu uderzają skocznym brzmieniem. Mocna perkusja świetnie łączy się z gitarowo-klawiszowymi zagrywkami utkanymi gdzieś pomiędzy bluesem a hard rockiem. Wpada w uszy naprawdę miodnie - tylko posłuchajcie tego Deep Purple'owego klawiszowego szaleństwa. Najdłuższy, ponad dziesięciominutowy "Ear of the Universe" znalazł się na pozycji trzeciej. Zaczynamy od harmonijkowego odlotu i genialnego szybkiego, psychodelicznego gitarowo-perkusyjnego tła. Echa krautrocka wybrzmiewają tutaj jeszcze bardziej niesamowicie aniżeli na ostatnio opisywanej płycie The Spacelords. Jest kolorowo, staromodnie i epicko, a w końcu także na wskroś nowocześnie, bo wędrówki w tym kawałku stopniowo przesuwają się w kierunku niemal post-rockowych rozwiązań podlanych psychodelą. Znacznie krótszy, westernowy "Sunrise In The Canyon" to kolejna propozycja, która ma w zamyśle przywoływać filmy Tarantina, a nawet muzykę Ennia Morricone i rzeczywiście tak jest. Blisko tutaj jednak także do surf rocka i charakterystycznych gitarowych zagrywek Dicka Dale'a. Zmiana klimatu następuje w świetnym rozpędzonym "Astronaut of Love" pełnym sfuzzowanych gitar, wibrujących klawiszy i stonerowego klimatu o wyraźnie współczesnym zabarwieniu rodem z Fu Manchu czy Black Rainbows. Na deser równie imponujący "Astral Traveller", który na początku nieco usypia czujność, by następnie piorunująco przyspieszyć klawiszowo-gitarową jazdą bez trzymanki i kolejną porcją jadowitych fuzzów i energii.
Smokemaster nie odkrywa prochu, ale trzeba przyznać, że panowie naprawdę czują to granie i doskonale prezentują nie tylko swoje umiejętności, ale i miłość do tej muzyki. Gdybym miał wskazać do którego współczesnego reprezentanta takiego retro grania im najbliżej, to bez wahania wskazałbym berlińskie Kadavar albo islandzkie The Vintage Caravan. O ile jednak Vi pierwsi stawiają bardziej na hard rockowe, brudne brzmienie, a drudzy swoją kapitalną twórczość traktują bardzo młodzieńczo, tak panowie z Smokemaster żonglują bogactwem krautrocka, wczesnej progresywy i ciężkim doprawionym psychodelą heavy rockiem z połowy lat 70tych z finezją starych wyjadaczy (a to też są młodzi ludzie!). Nadal nie wiem, czy jest nam potrzebna kolejna grupa, która przypomina o tych czasach, ale wiem, że Smokemaster nagrał album naprawdę udany i którego słucha się z ogromną przyjemnością. Ocena: Pełnia
3. Yune - Agog
Choć grupa pochodzi z Kolonii, tak naprawdę przenosimy się prosto do Francji - witamy w Marsylii. Otwierający ją utwór tytułowy jako żywo przypomina pieśni Boba Dylana czy Bruce'a Springsteena. Wyraźny jest tutaj sielski klimat country, ale podlany lekką popową współczesnością. Trochę smutny, nostalgiczny wokal kojarzyć się z kolei może z z British Sea Power. Po nim czas na utwór zatytułowany "Selina" zaczynający się od pomrukiwania kota, a następnie przyspieszający do zadziornych indie-rockowych gitarowych zagrywek o słonecznym, ale nadal dość nostalgicznym charakterze. Nieco bluesowo, ponownie trochę jak z Boba Dylana, a może nawet Leonarda Cohena robi się w świetnym "Idol Shaking Hands". Następnie przychodzi czas na "Insect Boy" z rzewnym wokalem i spokojnym, trochę nieśmiałym muzycznym tłem, które faktycznie zdaje się być bardzo filmowe i jakby tylko zarysowane, by następnie przejść do "Lost On Demand" w którym fantastycznie wykorzystuje się staromodne akustyczne brzmienie gitary z nowoczesnymi elektronicznymi dodatkami i łączy nieco idylliczny pop z lat 60tych z tym, znanym już z lat 90tych (zwłaszcza w rozwinięciu w drugiej połowie). W "Emigrant" także stawia się na nastrój zakorzeniony w nieco staromodnych piosenkach zupełnie jakby panowie chcieli przywołać jakieś wspomnienia, które powoli zacierają się w pamięci. Po nim post-rockowo, delikatnie i niespiesznie wyłania się znakomity "Tired Boy" w którym nostalgia miesza się z tajemnicą. Jakże fantastycznie brzmią tutaj sekcje dęte uzupełniające delikatną gitarę akustyczną, smyczki i pianino! W "Golden Sunrise" ponownie uroczo wypada sekcja dęta, a całość zdaje się trochę nawiązywać do muzyki Ennia Morricone wtłoczonego w popową, leciutką i słoneczną radiową stylistykę. Nostalgiczny i przepełniony smutkiem jest utwór "Seventyeight" w którym bohater godzi się z tym, że jego podróż dobiega końca - czy chodzi o rok, który wspomina, a może właśnie obchodzi swoje 78 urodziny i wie, że już niewiele mu zostało? Pięknie zagrane. Na koniec "Ghost with A Toy" wracający do bardziej rockowych zagrań, ponownie jakby wyrwanych z Cohena czy Dylana. Do kompletu swingujący rytm. Rewelacja!
Jeśli ta podróż przez Marsylię byłaby filmem to byłby to film pełny niespiesznej akcji, długich ujęć na krajobrazy, przebitek do wspomnień młodości i kadrów na zaszklone oczy starzejącego się głównego bohatera, który komentowałby wszystko równie długimi, ale uroczymi i ironicznymi wypowiedziami. Byłby to film w którym w starzejącego się bohatera wspominającego czasy młodości wcieliłby się Geoffrey Rush, jego kompanem byłby Micheal Caine, a reżyserowałby Paolo Sorrentino. I być może, byłoby to coś na kształt Młodości" (w której notabene grał Caine), ale znając twórczość Sorrentino, umiałby ten sam temat ugryźć jeszcze raz i być może pochylić się bardziej nad tym, co było kiedyś. A może byłby to film Woody'ego Allena, który wróciłby do formy sprzed lat? Wreszcie to płyta o ciepłym, nostalgicznym charakterze i bardzo przejrzystym, przemyślanym brzmieniu, lekka i zwiewna, który spodoba się wszystkim lubiących prostotę, klimat i mruganie oczkiem, ale podanym z własnym pomysłem na swoją twórczość. Jedna z tych do puszczania w zapętleniu. Brawa! Ocena: Pełnia
2. Smokemaster - Smokemaster
Zostajemy w Kolonii, skąd również pochodzi Smokemaster, który pod koniec kwietnia wydał debiutancki album. Kwintet stawia na psychodeliczny rock, a co za tym idzie na brzmienia lat 60tych i 70tych. Echa Pink Floyd czy The Doors, jak sami podkreślają, będą tu więc jak najbardziej mile widziane. Pozostaje jednak pytanie: czy potrzebujemy kolejnej grupy, która będzie przywoływała właśnie te legendarne kapele? Sprawdźmy!
Nieco ponad siedmiominutowy instrumentalny "Solar Flames" usypia czujność i wyraźnie zaczyna się nieco nostalgicznymi, Doorsowymi, może nawet Zepellinowskimi tonami. Jest lekko, nieco bluesowo, może nawet progresywnie i w tym wypadku niespiesznie, choć stopniowo panowie rozwijają swoją wizję i przyspieszają do bardzo sympatycznych soczystych Hendrixowych gitarowych rozjazdów opartych na solówkach i smakowitych Hammondowych przestrzeni wyrwanych niczym z Hawkwind. Cóż z tego, że podobnych kawałków trochę się już słyszało - zarówno we współczesnych wersjach, jak i oryginalnych z czasów, gdy taka muzyka była powiewem świeżości, jak przede wszystkim trzeba stwierdzić, że jest to granie bardzo sprawne? Drugi numer na płycie nosi tytuł "Trippin' Blues" i już sam tytuł wskazuje, że będzie staromodnie, ale i z charakterem. Tu panowie nie bawią się już we wstępy, rozbudowywanie przestrzeni tylko od razu uderzają skocznym brzmieniem. Mocna perkusja świetnie łączy się z gitarowo-klawiszowymi zagrywkami utkanymi gdzieś pomiędzy bluesem a hard rockiem. Wpada w uszy naprawdę miodnie - tylko posłuchajcie tego Deep Purple'owego klawiszowego szaleństwa. Najdłuższy, ponad dziesięciominutowy "Ear of the Universe" znalazł się na pozycji trzeciej. Zaczynamy od harmonijkowego odlotu i genialnego szybkiego, psychodelicznego gitarowo-perkusyjnego tła. Echa krautrocka wybrzmiewają tutaj jeszcze bardziej niesamowicie aniżeli na ostatnio opisywanej płycie The Spacelords. Jest kolorowo, staromodnie i epicko, a w końcu także na wskroś nowocześnie, bo wędrówki w tym kawałku stopniowo przesuwają się w kierunku niemal post-rockowych rozwiązań podlanych psychodelą. Znacznie krótszy, westernowy "Sunrise In The Canyon" to kolejna propozycja, która ma w zamyśle przywoływać filmy Tarantina, a nawet muzykę Ennia Morricone i rzeczywiście tak jest. Blisko tutaj jednak także do surf rocka i charakterystycznych gitarowych zagrywek Dicka Dale'a. Zmiana klimatu następuje w świetnym rozpędzonym "Astronaut of Love" pełnym sfuzzowanych gitar, wibrujących klawiszy i stonerowego klimatu o wyraźnie współczesnym zabarwieniu rodem z Fu Manchu czy Black Rainbows. Na deser równie imponujący "Astral Traveller", który na początku nieco usypia czujność, by następnie piorunująco przyspieszyć klawiszowo-gitarową jazdą bez trzymanki i kolejną porcją jadowitych fuzzów i energii.
Smokemaster nie odkrywa prochu, ale trzeba przyznać, że panowie naprawdę czują to granie i doskonale prezentują nie tylko swoje umiejętności, ale i miłość do tej muzyki. Gdybym miał wskazać do którego współczesnego reprezentanta takiego retro grania im najbliżej, to bez wahania wskazałbym berlińskie Kadavar albo islandzkie The Vintage Caravan. O ile jednak Vi pierwsi stawiają bardziej na hard rockowe, brudne brzmienie, a drudzy swoją kapitalną twórczość traktują bardzo młodzieńczo, tak panowie z Smokemaster żonglują bogactwem krautrocka, wczesnej progresywy i ciężkim doprawionym psychodelą heavy rockiem z połowy lat 70tych z finezją starych wyjadaczy (a to też są młodzi ludzie!). Nadal nie wiem, czy jest nam potrzebna kolejna grupa, która przypomina o tych czasach, ale wiem, że Smokemaster nagrał album naprawdę udany i którego słucha się z ogromną przyjemnością. Ocena: Pełnia
3. Yune - Agog
"Pustynne obrazy są otwarte na interpretację; na różne nastroje umysłu. Dla niektórych może to być upalne i medytacyjne, wręcz pływające uczucie nieskończoności. Dla innych może to być samotność i pustka, które zdominują doświadczenie tego, co się słyszy. My zaś, uwielbiamy dualizm tej sytuacji. Wskazuje na rzeczy, które być może nie są takie, jakie się wydają; że być może pośród nich jest jeszcze coś więcej." - opowiadają o swojej twórczości muzycy młodego duńskiego kwintetu Yune, który choć mówi o pustyni, porusza się po indie rockowych obszarach. Czy indie rockowa alternatywa pasuje do pustynnych wizji?
Znakomity "Ørkensagen", który płytę otwiera w ogóle nie przypomina tego, co od razu nasuwa się na myśl, gdy mówimy o indie rocku. Klimat jest tu bardziej post-rockowy, a zarazem bliski alternatywie z początków lat 90tych, aniżeli z późniejszego boomu indie, delikatny i rześki, nawet jakby właśnie nieco drgający od upału. Także nieco zapiaszczony wydaje się być "Odd One Out" i ponownie stawia on na klimat, który w indie często był (jest?) przykrywany przez hałaśliwość i garażowość. Przesympatyczny "Low" zdaje się być z kolei wręcz wyrwany z twórczości U2 - nawet frazowanie linii wokalnych Tobiasa Sachsena są tu podobne do śpiewu Bona. Kolejny utwór nosi tytuł "Part 2" w którym na pierwszy plan wysuwa się nieco połamany rytm perkusji i surowy bas, pięknie uzupełniany przez delikatne i wietrzne syntezatory. Ponownie jednak stawia się tutaj na emocje i delikatność i swoistą młodzieńczą niewinność. W "Maple" ponownie ważną rolę odgrywa bas, stawia się na klimat (bardzo podoba mi się sposób śpiewania Sachsena), a elektronika i ogólna dość duszna atmosfera zdaje się jakby trochę flirtować z new romantic (jednym ze styli synthpopu w latach 80tych), a nawet zbliżać do tego, co proponowało na swojej płycie "Tranquility Base Hotel & Casino" Arctic Monkeys. Zaskakujący na tym tle wydaje się być numer szósty, czyli "Running Down the Hourglass" o mocniejszym i cieplejszym, ale wciąż utrzymanym w drgającym, nieco tajemniczym klimacie. Kapitalnie wypada ponownie nieco U2owaty, ale jakby wymieszany ze stylistyką wyrwaną gdzieś z lat 60tych utwór "Unna". Świetny jest także "Copy of You" który bawi się na początku elektroniką i jakby orientalnymi dźwiękami. Bardzo nowoczesne brzmienie i wokale znów kojarzyć się mogą z U2, ale chłopaki zdecydowanie mają na siebie całkowicie własny pomysł. Przedostatni "Gold" fantastycznie bawi się atmosferą z jednej strony o bardzo ciepłym charakterze, a z drugiej przenikliwie chłodnej, jakby trochę post-rockowej. Na zakończenie "Far Gone", który także znakomicie bawi się klimatem i zdecydowanie wymyka się ze standardowego rozumienia indie. Znów jest nieco tajemniczo, trochę jak z twórczości U2 (niezwykle klimatyczne wokale!) i przy tym bardzo intrygująco.
Yune i ich debiutancki album "Agog" to prawdziwa zagadka. Nawet po kilku przesłuchaniach ich muzyka zdaje się być nieprzenikniona i nie w pełni odkryta. Ta młoda grupa myśli bardzo niesztampowo, bawi się klimatem i zagląda w różne zakamarki stylistyczne łącząc je w bardzo zgrabną, nowoczesną, przyjemną, ale i nie zawsze łatwą formę. To nie jest typowe radiowe granie. Nie jest to też kopia jakichkolwiek alternatywnie grających grup, choć pewne echa i wyraźne odniesienia znaleźć można i w ich wypadku, ta inspiracja jest niezwykle mile widziana. Jeśli odnieść się do pustynnego, mirażowego zamysłu piątki z Aarhus to na horyzoncie czai się prawdziwa perełka. Jeszcze nieoszlifowana, trochę niepewna, ale niezwykle intrygująca o której mam nadzieję jeszcze usłyszeć. Ocena: Pełnia
Znakomity "Ørkensagen", który płytę otwiera w ogóle nie przypomina tego, co od razu nasuwa się na myśl, gdy mówimy o indie rocku. Klimat jest tu bardziej post-rockowy, a zarazem bliski alternatywie z początków lat 90tych, aniżeli z późniejszego boomu indie, delikatny i rześki, nawet jakby właśnie nieco drgający od upału. Także nieco zapiaszczony wydaje się być "Odd One Out" i ponownie stawia on na klimat, który w indie często był (jest?) przykrywany przez hałaśliwość i garażowość. Przesympatyczny "Low" zdaje się być z kolei wręcz wyrwany z twórczości U2 - nawet frazowanie linii wokalnych Tobiasa Sachsena są tu podobne do śpiewu Bona. Kolejny utwór nosi tytuł "Part 2" w którym na pierwszy plan wysuwa się nieco połamany rytm perkusji i surowy bas, pięknie uzupełniany przez delikatne i wietrzne syntezatory. Ponownie jednak stawia się tutaj na emocje i delikatność i swoistą młodzieńczą niewinność. W "Maple" ponownie ważną rolę odgrywa bas, stawia się na klimat (bardzo podoba mi się sposób śpiewania Sachsena), a elektronika i ogólna dość duszna atmosfera zdaje się jakby trochę flirtować z new romantic (jednym ze styli synthpopu w latach 80tych), a nawet zbliżać do tego, co proponowało na swojej płycie "Tranquility Base Hotel & Casino" Arctic Monkeys. Zaskakujący na tym tle wydaje się być numer szósty, czyli "Running Down the Hourglass" o mocniejszym i cieplejszym, ale wciąż utrzymanym w drgającym, nieco tajemniczym klimacie. Kapitalnie wypada ponownie nieco U2owaty, ale jakby wymieszany ze stylistyką wyrwaną gdzieś z lat 60tych utwór "Unna". Świetny jest także "Copy of You" który bawi się na początku elektroniką i jakby orientalnymi dźwiękami. Bardzo nowoczesne brzmienie i wokale znów kojarzyć się mogą z U2, ale chłopaki zdecydowanie mają na siebie całkowicie własny pomysł. Przedostatni "Gold" fantastycznie bawi się atmosferą z jednej strony o bardzo ciepłym charakterze, a z drugiej przenikliwie chłodnej, jakby trochę post-rockowej. Na zakończenie "Far Gone", który także znakomicie bawi się klimatem i zdecydowanie wymyka się ze standardowego rozumienia indie. Znów jest nieco tajemniczo, trochę jak z twórczości U2 (niezwykle klimatyczne wokale!) i przy tym bardzo intrygująco.
Yune i ich debiutancki album "Agog" to prawdziwa zagadka. Nawet po kilku przesłuchaniach ich muzyka zdaje się być nieprzenikniona i nie w pełni odkryta. Ta młoda grupa myśli bardzo niesztampowo, bawi się klimatem i zagląda w różne zakamarki stylistyczne łącząc je w bardzo zgrabną, nowoczesną, przyjemną, ale i nie zawsze łatwą formę. To nie jest typowe radiowe granie. Nie jest to też kopia jakichkolwiek alternatywnie grających grup, choć pewne echa i wyraźne odniesienia znaleźć można i w ich wypadku, ta inspiracja jest niezwykle mile widziana. Jeśli odnieść się do pustynnego, mirażowego zamysłu piątki z Aarhus to na horyzoncie czai się prawdziwa perełka. Jeszcze nieoszlifowana, trochę niepewna, ale niezwykle intrygująca o której mam nadzieję jeszcze usłyszeć. Ocena: Pełnia
Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz