wtorek, 16 maja 2017

Schlaasss - Casa Plaisance (2017)


Czegoś takiego na LU jeszcze nie było. Francuskojęzyczna zimnofalowa elektronika z domieszką punka, rapu i groteskowego spektaklu teatralnego w którym istotną rolę odgrywają... delfiny. Pod tą bombową mieszanką kryje się chyba najdziwniejsza płyta jaką słyszałem w swoim życiu i prawdopodobnie tak samo będzie z Wami. Oto grupa Schlaasss i ich najnowsza propozycja...

"Casa Plaisance" to drugi album francuskiego duetu, który założył formację w 2012 roku. Na najnowszym albumie znalazło się piętnaście kompozycji o łącznym czasie nieco ponad godziny - co w przypadku mieszanki, którą oferują na niej jest wyzwaniem nawet dla najbardziej otwartych na różną muzykę umysłów. Każda z nich to cios w twarz, nokautujący wszystkich którzy wszelkie sprawy biorą zbyt serio, istny konglomerat styli i brzmień, mikstura która tyleż intryguje ileż przeraża. Już sama okładka wydawnictwa (występująca w trzech wersjach, ja otrzymałem tą najbardziej udziwioną) może wywołać uśmiech pomieszany z zaskoczeniem. Twarz wyrwana z jakiś zimnofalowych gotyckich nagrań Bauhaus po której dosłownie pływają wściekle niebieskie szczerzące się i oczywiście popiskujące delfiny, szkice kotków, serduszka... ale nie wpadajcie w popłoch zbyt pochopnie, dalej jest jeszcze ciekawiej, dziwnie i odurzająco.

Płytę otwiera "Kiki" która od razu wita pulsującą elektroniką. śmiechem delfinów i mieszanką tanecznych klimatów z takimi, które mogą się też kojarzyć z jakimś przekoloryzowanym psychodelicznym światem z bajki dla dzieci, której balibyście się puścić sobie a co dopiero swojemu dziecku w kolażu z muzyką z "Szybkich i wściekłych". Nieco bardziej interesująca jest elektroniczna propozycja utworu "No Drog Yourself" mająca w sobie coś muzyki Duran Duran i eksperymentów Depeche Mode z odrobiną stylistyki w rodzaju Tatu. Ciekawe i dziwne zarazem. Numer trzeci to "Triste Artiste", który potrafi porwać w tany pulsującym bitem, mocnym elektronicznym rozwinięciem i kolejnymi intrygującymi nawiązaniami zarówno do elektronicznej muzyki lat 80 jak i tej, którą można spotkać na dzisiejszych stołach mikserskich na dyskotekach.   Na czwartym miejscu znalazł się utwór pod tytułem "Bye Bye" również oparty na pulsującym bicie, ale czerpiący z kolei z estetyki hip-hopowej czy rapowej. Potrafi też ten kawałek naprawdę nieźle wejść w głowę. Po nim jest czas na "Noenoeil" w którym wracamy do bardziej psychodelicznych brzmień. Miauczenie i intrygujący żeński wokal może tutaj kierować skojarzenia do wczesnego Gorillaz, z tą różnicą że jest jeszcze dziwniej. Szóstka to "Tue La Tete", a w niej robi się jeszcze mroczniej, zimniej i tajemniczo. Duszne, powolne tempo znów rzuca nas w środek jakiegoś horroru który obficie polano elektronicznym sosem.


W "Les Moches", który znalazł się na siódmej pozycji zmienia się atmosfera i wraca w pulsacje, które mogłyby się znaleźć na soundtracku do "Szybkich i wściekłych". W kolejnym, noszącym tytuł "Pupute" ponowie dominują skoczne, dyskotekowe bity, ciekawe elektroniczne melodie w tle, basy, a na samym początku pojawia się śmiech delfinów. Uroczo wypada "Thug Lillith", który trochę chilloutuje i flirtuje z nowoczesnym popem. W dziesiątym i jednym z najprzystępniejszych kawałków na płycie, a mianowicie "Nanarchie" wracamy na dyskotekę gdzie dominują taneczne pulsacje rozświetlone światłem i spowolnionymi ruchami tłumu. W "Requiem" znów flirtuje się z wieloma gatunkami. Trochę tu elektroniki, trochę muzyki ilustracyjnej wyrwanej z jakiegoś horroru, a nawet usłyszeć można elementy free jazzu. Znów pojawia się też śmiech delfinów. W jazzującej atmosferze, ale wymieszanej z dyskotekowym bitem i elektronicznymi warstwami zostajemy w niezłym "Ordo ab ocho", który po odpowiednim przerobieniu z powodzeniem mógłby znaleźć się w repertuarze samej Madonny. Delfiny i szum morza witają w numerze trzynastym zatytułowanym "Bisquis", który wraca na mniej pokręcone tory i do muzyki bliższej estetyce pop. W przedostatnim, zatytułowanym "Poision" znów robi się mroczniej, bardziej gotycko i ponuro, a wszystko za sprawą wolniejszych bitów i spokojniejszej elektroniki mieszanej z gitarowymi riffami. Całość wieńczy najdziwniejszy z zestawu numer, czyli trwający prawie dziesięć minut (!) "Phillipe Le Dauphin" i stanowiący coś w rodzaju kondensatora wszystkich zawartych na krążku pomysłów i dźwięków. Wracają śmiechy delfinów, dyskotekowe pulsacje mieszane z mroczną elektroniką, teatralne wokale, zwolnienia do ambientowych wyciszonych pasaży i kilka przedziwnych dodatków w rodzaju krzyku małp, krzyków i tym podobnych elementów.

Na pewno jest to rzecz interesująca, miejscami nawet bardzo porywająca i brzmiąca świeżo, jednakże każde przesłuchanie tego materiału graniczyło wręcz z cienką granicą istnej tortury. Nie jest to muzyka, której chce się na co dzień, zwłaszcza w tak intensywnej dawce. Nie jest to też muzyka, która w moim przypadku leży w moich gustach, choć nie mogę odmówić pomysłu, swobody i kilku naprawdę atrakcyjnych fragmentów dźwiękowych czy solidnych numerów, nawet takich którym brakowało pociągnięcia w bardziej przystępne dla uszu rejony. Tłuste basy, elektronika i przedziwne dodatki w połączeniu z francuskojęzycznymi tekstami to mieszanka iście wybuchowa i zdecydowanie dla bardziej wytrwałych słuchaczy, zwłaszcza takich, które podobne dźwięki chłoną. "Casa Plaisance" to taka pozycja, która mogłaby być krótsza, bardziej zwarta, nieco mniej pokręcona, a także taka, która z jednej strony intryguje, a z drugiej odrzuca całą swoją formułą. Nie wiem też do końca do kogo tak naprawdę jest ona kierowana, bo jeśli przyszłość muzyki, jak sugeruje opis w notce prasowej, ma należeć do elektroniki pełnej delfinów i wylewającego się z głośników pluszu to szczerze mówiąc nie chciałbym w takiej przyszłości żyć. Ocena: 6/10


Płytę przesłuchałem (z niemałym trudem) i zrecenzowałem (również z niemałym trudem) dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz