sobota, 29 października 2011

Lou Reed & Metallica - Lulu (2011)


Spodziewałem się kupy. Takiej dużej i śmierdzącej co najmniej na kilometr. Tymczasem jestem naprawdę mile zaskoczony. Brzmi to, co najmniej dziwnie, ale podczas gdy masa ludków psioczy na nowe dzieło (choć niepełnoprawne) Metallici, mi udało się album przesłuchać w całości i to cztery razy i wcale nie mam dosyć.

            Prawie półtorej godziny muzyki zawartej na płycie to wynik kolaboracji Lou Reeda (muzyka znanego choćby z Velvet Underground) i Metallici. Dwa różne światy muzyczne, zupełnie inne podejścia i osobowości. To koncept oparty na historii tancerki Lulu opisanych w sztukach teatralnych „Erdgeist” i „Die Büchse der Pandora” niemieckiego dramatopisarza Franka Wedekinda. W 1929 roku zrobiono film, w 1937 roku była opera, w 2011 roku przyszła kolej na muzyczną opowieść - trudną dla wielbicieli Metallici, ale bardzo interesującą dla tych, którzy potrafią wejść w historię, poczuć coś więcej. To, co można na niej usłyszeć to specyficzna mieszanka awangardowego rocka (w którym specjalizował się Lou Reed), muzyki noisowej, post-rocka i thrash metalu. To ostatnie wynika zwłaszcza z zaangażowania się w projekt Metallici, ale ten kto spodziewa się łojenia może się przerazić, a na pewno poczuć lekko zmieszany. Otrzymujemy bowiem dźwięki zbliżone do niedocenianych, według mnie niesłusznie, płyt „Load” i „Re-Load”, które pod względem nagrania zostały jakby przefiltrowane przez „…And Justice For All”. Płyta jest też dość długa, może nawet za długa, dlatego podzielono je na dwie płyty, które w tym wypadku można nazwać dwoma aktami.

AKT I
            „Brandenburg Gate”, które otwierają pierwszą płytę zaczynają się niezbyt ciekawie. Jakieś brzdąknięcia na gitarze i monodeklamacja Lou Reeda. Chwilę później pojawiają się ostrzejsze dźwięki gitar i perkusja, oraz znacznie ciekawiej wypadający głos Hetfielda. Pachnie Thin Lizzy i „Whiskey In the Jar” oraz Lynyrd Skynyrd „Tuesdays Gone”.
            Singlowy “The Wiev”, który już zdążył podzielić fanów Mety jest drugi i wbrew pozorom to bardzo dobry kawałek. Jeśli puścić mimo uszu monodeklamację Reeda, którą niestety trzeba znieść przez całą płytę, otrzymujemy naprawdę świetny kawałek, który mógłby znaleźć się na „…And Justice For All”. Gdyby tylko James miał większą rolę wokalną. I do tego fantastyczne, niezwykle wolne jak na Metallicę tempo, które później fantastycznie się rozwija.
            Kolejny jest „Pumping Blood” – smyczkowe wejście, uderzenia stopy i rwane riffy gitar, które znów pachną „Justice’m”. Utwór powoli się rozkręca do coraz szybszych obrotów, przerwanych akustycznym momentem z bardzo ciekawymi przejściami perkusyjnymi. W ogóle to, co wyrabia na tej płycie Lars Ulrich to coś wspaniałego – dawno nie grał tak fantastycznie, ciekawie i intrygująco. On jeszcze w ogóle potrafi dobrze bębnić? Szok. Kawałek znów narasta i następuje potężne uderzenie całości, chociaż może się wudać trochę za bardzo wymuskane i wygładzone – gdyby nie Lou Reed to można by przy nim machać kudłami.
            Następny jest „Mistress Dread” zaczyna się w tym samym momencie gdzie kończy się poprzedni: zgrzyty, które po chwili przeradzają się w dawkę naprawdę świetnych riffów i pędzącej perkusji. W tempie przypomina nawet pierwsze płyty Mety – kultowe „Ride the lighting” czy jeszcze bardziej wspaniałe opus magnum „Master Of Puppets”.
Znów marzy się o tym, aby pan Reed się zamknął – więc wsłuchujemy się w warstwę muzyczną i odlatujemy. Chwilowe zerwanie i kolejne narastające uderzenia tym razem w stylu „St. Anger” – naturalnie przefiltrowanego przez „Justice’a” i wracamy do poprzednich szybkich temp. Majstersztyk – przynajmniej pod względem instrumentalnym.
            Przedostatni w akcie pierwszym jest „Iced Honey” bardzo przebojowy jak na Metallicę kawałek gdzieś z okolicy „Load” i „Re-Load” zmieszanej z southern rockowym szlifem – jeśli ktoś pamięta te jazzująco - bluesowe klimaty i lubi do nich wracać powinien słuchając warstwy muzycznej nie poczuje się zawiedziony, nawet Hetfield swoje partie odśpiewuje w podobny sposób jak na tych płytach. Bardzo dobry kawałek.             
         Ostatnia jest pierwsza suita (z trzech) – prawie dwunastominutowy „Cheat On Me”. Najpierw elektroniczne dźwięki, wyłaniająca się z mgły gitara, delikatne smyczki, bas (!) i niezwykle wolny, senny niemal doom metalowy tonaż.
Drone’owe zagrywki gitary i kolejne monodeklamacje Reeda na wybitnie spokojnym jak na Metallicę tle, które powoli narasta do szybszych fantastycznych obrotów trwa przez kilka minut. Pulsujący rytm wygrywany przez Hammeta, Hetfielda i Ulricha , który grany coraz szybciej i szybciej jest absolutnie porywający. Bardzo bym chciał by Metallica nagrała nowy całkowicie własny materiał z tak ogromną ilością energii jak w tym kawałku. Czy nie pachnie on kapitalnym „Bleeding Me” z „Load”? Znów wyłączamy pana Reeda w świadomości i słuchamy genialnej warstwy muzycznej. Do tego Hetfield, który już dawno nie śpiewał tak fantastycznie.

AKT II
            Otwiera „Frustration” -  zgrzyty i piski, jakby szukanie w radiu stacji i następuje kolejne uderzenie gitar i perkusji, które jako żywo przypominają momenty instrumentalne z „Load” zwłaszcza z „Bleeding Me” czy „Outlaw Torn” a nawet te z płyty „…And Justice For All”. Wyjątkowo nieciekawie wypada znów pan Reed, który zaczyna działać na nerwy nawet najbardziej cierpliwym słuchaczom. Brakuje w tym utworze głosu Hetfielda i wydaje się być trochę rozwleczony ponad miarę. Jednak kiedy Metallica po kolejnym wyciszeniu przywala ponownie na finał wywołuje uśmiech na twarzy największego smutasa.
Następny jest niewiele krótszy (8’02) numer zatytułowany „Littre Dog”. Z mgły wyłaniają się dźwięki przesterowanej gitary a na nie wchodzi akustyczna gitara Lou Reeda i znów jego monologi. Szkoda, że Reed nie wysilił się choć odrobinę żeby urozmaicić swoje „wokalizy” (ciężko je nawet takowymi nazwać). Jest to najwolniejszy i najbardziej rozmydlony utwór na płycie, który nie przyspiesza ani na moment.
            Przedostatni jest „Dragon” – druga na płycie suita, trwająca nieco ponad jedenaście minut. Drone’owe riffy gitar to chyba nie jest rzecz jakiej można spodziewać się po Metallice, ale otrzymujemy coś takiego i mnie osobiście bardzo to zaskoczyło. Pozytywnie. Gdyby tylko pan Reed zamilkł… tymczasem powolne narastanie i uderza perkusja. A w tle gitary właściwie nadal grają takie doomowe, drone’owe klimaty. Nie wiem czy Metallica nasłuchała się przed nagrywaniem Omega Massif, ale tak właśnie brzmią w tym utworze. Fantastyczne i bardzo niespodziewane. Kaczkowane efekty? A czemuż by nie – takie małe urozmaicenie. W każdym razie ten kawałek byłby naprawdę kapitalny gdyby wyrzucić z niego Reeda, a tak jest zaledwie bardzo dobry, bowiem momentami może się wydać nieco nużący dla co niektórych monotonnym tonażem i długością. Ja byłem zachwycony.
            I ostatni, wieńczący opowieść  Lulu, jest trwający niemal dwadzieścia minut (19’29) „Junior Dad”. To trzecia i ostatnia suita, która nie zwalnia wcale z tempa. Najpierw orkiestrowe wejście niczym z „Also Sprach Zaratustra” Richarda Straussa, southern rockowe mruknięcia Reeda i wchodzi łagodna gitara i perkusja. Znów klimat jak z „Load”. Reed w tym kawałku wypada moim zdaniem najciekawiej i najbarwniej – a wszystko dzięki fantastycznemu bujającemu tle Metallici. Wyciszenie do smyczków i głosu Reeda a dopiero po kilku minutach powrót do bujającego tła Metallici. Cudownie i magicznie robi się na drugą połowę utworu kiedy Reed wreszcie milknie i zostaje sama muzyka, która powoli się wycisza i pojawia się wolne, senne, smyczkowe tło z początku utworu, które zanim zakończy się na dobre trwa około dziesięciu minut… odpływamy i zapadamy w wieczny sen wraz naszą bohaterką.

Podsumowując, jest to płyta trudna i zgoła odmienna od tego, co dotąd tworzyła Metallica. Nie jest płytą przełomową, ani wielką, spokojnie mogła by wcale nie powstać. Wiele osób pewnie przełamałaby się dopiero wtedy gdyby zabrakło na niej członu najważniejszego, czyli pana Lou Reeda. Ten facet jest nudny, ten facet jest męczący. Ten facet jest fantastyczny…
Przełamać Metallicę, największych metalowców świata, najbardziej bodaj zadufanych w sobie ludzi jakich nosił świat muzyczny do stworzenia czegoś tak radykalnego, minimalistycznego a jednocześnie niesamowicie emocjonalnego i pięknego? Dziwna sprawa.
Są na tej płycie momenty kapitalne i momenty rozwleczone. Najchętniej posłuchałbym samej warstwy instrumentalnej skróconej powiedzmy o połowę. I wreszcie – to nie jest materiał dla wszystkich, a na pewno dla true heavy metalowców co poza łomotem i rzężeniem nie widzą i nie słyszą innych dźwięków. Tu trzeba osób, które wejdą głębiej – usłyszą i poczują.
Mam duży szacunek dla Metallici, że potrafili nagrać coś tak niesamowitego, a zwłaszcza dla Ulricha, który dawno nie grał i nie brzmiał tak dobre i świeżo. Za wstrętną okładkę, rozwleczenie całości i paradoksalnie najsłabsze ogniwo - pana Reeda trzeba jednak obniżyć ocenę o kilka stopni w dół.

Ocena: 5,5/10

3 komentarze:

  1. Jestem bardzo otwarty na wszelkie eksperymenty muzyczne. Nawet często album określany jako "awangardowy" od razu przykuwa moją ciekawość. Taki właśnie miał być "Lulu" - ale niestety nie dałem rady. Dotrwałem tylko do końca pierwszego aktu i naprawdę nie rozumiem skąd w głowie gości z Metalliki pojawił się pomysł, żeby nagrać album z Lou Reedem. W większości kawałki brzmią jakby ktoś słuchał instrumentalnej płyty i na wokal wciął się jakiś pijaczyna. Niestety, ale do mnie to w ogóle nie trafia. Ja bym dał za ten album jakieś 3/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przesłuchałem ostatnio i prawie dotarłem do końca. Muzycznie rzeczywiście jest całkiem nieźle, ale wokal Lou Reeda niestety nie tyle przeszkadza, co całkowicie psuje efekt. Brzmi to trochę tak, jakby głos Johna Casha z "Hurt" połączyć z Metallicą. Nie, złe porównanie, "Hurt" brzmiał fajnie i spójnie. Coś, jakby Wojciech Młynarski zaśpiewał razem z Comą. Pewne rzeczy po prostu do siebie nie pasują.
    Słucham tego i zachodzę w głowę jak to się mogło stać. Czy naprawdę nikt nie słuchał tego albumu przed wydaniem? Już po pierwszej piosence powinni się zorientować, że coś jest nie tak. A może nikt nie miał serca, by powiadomić Lou Reeda "Słuchaj stary, Twój wokal w ogóle nie pasuje do muzyki, jaką zagraliśmy"?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sęk polega na tym, że to Lou Reed przyszedł z pomysłem do Metalliki, a Metallica z nim to nagrała. Inną sprawą jest i z czym się zgadzam, że nikt chyba nie wsłuchał się w to czy to do siebie rzeczywiście pasuje. A Hetfield coraz bardziej przypomina stół ;)

      Usuń