piątek, 19 sierpnia 2011

Oldschoolowy Thrash po polsku (O grupie Repulsor)

Wiele osób zastanawia się nad tym, czy thrash metal nie jest już gatunkiem wymarłym.
Legendarne zespoły, które kładły podwaliny pod gatunek, albo powoli zwijają żagle i odchodzą na zasłużoną emeryturę (Judas Priest, Iron Maiden), inne odcinają kupony (Metallica), a jeszcze inne raz po raz zachwycają kolejnymi nowymi płytami (Slayer, Megadeth). W ostatnim czasie jednak, zwłaszcza za granicą, pojawiła się ogromna ilość zespołów, które pośrednio lub jawnie inspirują się stylistyką tego gatunku. W pierwszym przypadku mówimy o zespołach z tak zwanego nurtu heavy metalu amerykańskiego (Devildriver, Lamb Of God, Trivium), a w drugim o wszystkich tych, zespołach, które grają heavy metal w formie najbardziej zbliżonej do tradycji (Warpath, Lazarus A.D, Musica Diablo) lub tych, które odwracają się od wcześniejszej stylistyki i zmieniają swój styl (Onslaught, Soulfly). W latach 80 Polska nie pozostawała w tyle jeśli chodzi o thrash (TSA, Turbo), tak samo i dziś nie można powiedzieć, że nie ma nowych zespołów, które wracają do takiego grania i chcą w jego stylistyce się obracać. Prawdopodobnie większość takich grup siedzi głęboko w garażach jakby się bała wyjść na światło dzienne, ale z całą pewnością nie należy do nich gdańska grupa REPULSOR.

Zespół powstał w 2010 roku w Gdańsku i dziś tworzy go trzech muzyków, śpiewający gitarzysta, basista i perkusista. Nie odkrywają oni niczego nowego, bo nie da się ukryć, że w tym gatunku właściwie wszystko zostało już powiedziane i zagrane, zwłaszcza jeśli mówić o graniu wyznaczanym przez granice tradycji, rozumianej choćby poprzez pryzmat wczesnej Metallici, wczesnego Slayera czy Megadeth.
Chłopaki przyznają nawet, że niczego nowego już się nie da stworzyć i można poruszać się tylko po utartych szlakach gatunku. Podkreślają jednak, że robią to dla zabawy i dla frajdy samego faktu grania, a że akurat najbardziej czują taką właśnie stylistykę, w niej właśnie tworzą. I w sumie czego chcieć więcej? Masa zespołu gra przecież właśnie w ten sposób – dla zabawy i dla przyjemności. Problem pojawia się, zwłaszcza u nas, bo na zachodzie niewątpliwie jest łatwiej, gdy zespół chce się rozwijać, docierać do szerszej publiczności, innymi słowy przebić się. Czy zespół Repulsor ma taką szansę? Przysłuchajmy się jego debiutanckiej demówce i zweryfikujmy wrażenia z koncertu grupy w oliwskim Rock Out Pubie (z dnia 13 sierpnia 2011).


Wydane na pod koniec 2010 roku demo nosi tytuł „Death is the beginning”. Obecnie zespół pracuje nad nowym demem, które ma się pojawić tej jesieni. Okładka pierwszego demka przeraża i bardziej odrzuca niż zachęca do sięgnięcia po płytę – postać wyraźnie przypominająca trupa podnosi spódnicę albo prześcieradło (?) a spod niej wylewa sześć odnóży, które najwyraźniej mają przypominać mitycznego potwora Chtuhlu z prozy H. P Lovecrafta. Ale wiedząc, że nie powinno się oceniać po okładce, włączamy ją. Co my tu mamy?
Trzy autorskie kompozycje i cover. Około 15 minut muzyki. Wystarczająco na autoprezentację. Czasami ma się wrażenie, że tak krótkie materiały to mało, ale w tym wypadku zdecydowanie wystarcza, nie oznacza to wcale, że jest to granie złe czy nudne. Choć niestety powtarzalności nie da się nie zauważyć. Po prostu chyba wymagałoby się i oczekiwało czegoś lepszego.
Utwór tytułowy rozpoczyna typowo thrashowy krótki pasaż złożony z riffu i perki, następnie w tym samym szybkim tempie lecimy dalej. W połowie utworu interesująca, techniczna solówka. Gdzieś na pewno przemykają skojarzenia ze starą Metallicą czy Slayerem. Jest surowo i garażowo, ale przyjemnie. Niektóre dema są aż nadto garażowe, tu jednak udało się wyważyć dźwięk. Najgorzej wypada wokal, który jest dość słaby i nieciekawy. Brakuje w nim wyrazu i zadziorności, ale chłopaki mówią, że pewnie będą kogoś szukać na wokal, i byłoby to dobre rozwiązanie.
Drugi utwór to thrashowy hymn pod znamiennym tytułem „No life till’ metal”. Już sam tytuł nasuwa skojarzenia z pierwszą demówką Metallici nagraną jeszcze z Davem Mustainem „No life till’ leather” z 1982 roku. Skojarzenia i wrażenia podobne.
Trzeci numer to instrumental na miarę „The Call Of Chtuhlu” Metallici ze wspaniałej płyty „Ride the Lighting” (choć nie tak wspaniałej jak późniejsza „Master Of Puppets”) noszący tytuł „On the Edge Of the Life”.
Nieco wolniejsze wejście przypominające kawałek „Escape” z ujeżdżacza błyskawic, ale przyspieszający po półtorej minucie. Jest melodyjnie, są momenty szybsze i typowe zatrzymania, frazowania, niemal speed metalowe przyspieszenia. Gdyby utwór był dłuższy niż niecałe pięć minut i dodać do niego wokal i w ogóle jeszcze mocniej go rozbudować, można by zrobić z niego epicką suitę na miarę „The Keeper Of the Seven Keys” Helloweenu albo „Welcome to the Dying” Onslaughtu.
Cover pochodzi z repertuaru Slayera, do którego chyba najbliżej stylistycznie chłopakom. Pochodzący z płyty „Show No Mercy” z 1983 roku „Black Magic” jest zagrany nieco inaczej niż oryginał. Jest zachowana ciężkość i moc utworu, ale jest znacznie surowiej. W tym kawałku wokal wypadł najciekawiej i najzadziorniej, choć inaczej niż w oryginale, brakuje polifonii, którą wtedy stosowano i umiejętności dorównującym wokaliście Slayera (gdzie te wysokie rejestry, gdzie ta siła). Słychać, że nie jest to cover odegrany, ale przeżyty, wyraźnie chłopaki czują to granie i świetnie się przy tym bawią. Poważną wadą coveru jest ginąca warstwa basu, która ginie pod jedną gitarą, a w oryginale są dwie. Szkoda też, że solówka nie wypada tak soczyście jak w oryginale, no, ale nie można zbyt wiele wymagać od amatorskiego wydawnictwa.


Koncert? Nie wypadł zbytnio interesująco, zespół borykał się podczas występu ze słabym dźwiękiem, źle nagłośnionym wokalem i w ogóle ich występ stał pod znakiem zapytania (problemy techniczne), ale w końcu zaprezentowali się dość krótkim, ale intensywnym setem. Podobnie jak na płytce ma się wyraźne poczucie, że potrzebny jest inny głos, który pociągnie całość. Muzycznie nie można było niczego zarzucić, oprócz schematyczności i powtarzalności.
Typowe ciężkie, rwane riffy, pędząca perkusja i solówki z częstotliwością połowy utworu. Przy całej powtarzalności w tym graniu, Repulsor posiada masę świetnych pomysłów, często niewykorzystanych w pełni i ciekawe, choć paradoksalnie ograne solówki. Co najbardziej rzuciło się w oczy, to mały ruch sceniczny gitarzystów. Stać w miejscu przy takiej muzyce nie można, nie mówimy naturalnie o lataniu po niej niczym Angus Young z AC/DC, w warunkach Rock Outu jednak raczej niemożliwe, ale przydałoby się trochę kości rozruszać, skrzętnie zapuszczane grzywy wszak też są od czegoś. Bardzo dobrze wypadają momenty instrumentalne i pędzące pasaże.


Naturalnie nie zabrakło akustycznej zmyły, która była wstępem do kolejnego szybkiego utworu. Może jednak przydałaby się jakaś wolniejsza, bardziej monotonna ballada, niebędącą broń boże kopia „Nothing Else Matters” (choć to akurat kawałek z Metallici okresu średniego). No, i jeszcze perkusista. Rytm trzyma, swoje gra i to bardzo sprawnie, ale czasami odnosiłem wrażenie, jakby nie zawsze był pewny co gra.
Cóż bywa, nie każdy koncert musi być udany, akurat trafiło na ten gorszy, ale mam nadzieję, że zdołam usłyszeć Repulsora w lepszych warunkach i w lepszej formie. Na razie było słabo.

Podsumowując, Repulsor na dzień dzisiejszy ma raczej marne szanse, aby się przebić. Nie można tego wymagać jednak od zespołu, który jest jeszcze młody stażem i z takiż młodych muzyków się składa. Na to pewnie przyjdzie czas. Przed tym zespołem droga jest jeszcze daleka, a na niej czekają przeciwności – choćby w rodzaju ostrej krytyki, niezadowolonej publiczności i zmian. Zmiany powinny dotyczyć przede wszystkim wokalu i poszukania swojej tożsamości w mocno wyeksploatowanym gatunku muzycznym. Dodałbym druga gitarę i trochę mocniej popracowałbym też nad kompozycją – ostry riff, łomocząca perka i solo w środku to jednak nie wszystko, chciałoby się usłyszeć coś więcej, nawet jeśli w mniejszym lub większym stopniu powtarzalne. Nie wątpliwie jednak jest to zespół interesujący i wielka szkoda, żeby ugrzęźli w szarej masie zespołów garażowych, albo takich które wiecznie są na statusie „on hold” albo co gorsza „split up” po wydaniu jednej płytki i to w dodatku demówkowej. Ze swojej strony życzę chłopakom sukcesów, lepszych koncertów, rozwoju i przede wszystkim dobrej zabawy. Ta w przypadku takiego grania jest chyba najważniejsza, i to nie tylko dla muzyków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz