niedziela, 14 sierpnia 2011

Vader – Welcome to the Morbid Reich (2011)


Mało jest polskich płyt, które potrafią zmiażdżyć niczym walec albo rozgrzana do czerwoności lokomotywa, która pędzi po szynach na najwyższych obrotach nie zamierzając zatrzymać się na żadnej z mijanych stacji. W każdym razie mógłbym policzyć takie płyty na palcach. I pewnie nie byłoby ich wiele. Nigdy nie byłem wielkim fanem Vadera, twórczość tej grupy znam raczej słabo i jakoś nigdy się nie przemogłem by posłuchać wszystkich płyt w całości. Po najnowszy album Vadera sięgnąłem z czystej ciekawości i jest to jedna z niewielu płyt tego roku, która posiekała mnie na drobniutkie kawałeczki w zaledwie kilka sekund.


Płytę otwiera mroczne, orkiestrowe intro zatytułowane „Ultima Thule”, który płynnie przechodzi w orkiestrowy wstęp, potężne uderzenia perki i gitarową zagrywkę, która po chwili zamienia się w kanonadę rwanych riffów i łomoczącej perki. Utwór tytułowy (no prawie),wgniata w fotel i poraża ciekawą solówką oraz różnorodnymi wokalami. Naturalnie growlowanymi. W kolejnym kawałku „The Black Eye” nie zwalniamy tempa. Znów potężna dawka ostrych riffów i partii perkusyjnych wygrywanych z niezwykłą szybkością i precyzją. Jest miejsce na zwolnienie i kilka solówek. Fantastyczny kawałek, który kończy się, podobnie jak utwór tytułowy, zerwaniem. „Come And See My Sacrifice” jest numerem czwartym. Naturalnie nie zwalniamy tempa, oto kolejna dawka jazdy bez trzymanki i w dodatku bardzo melodyjnej i wpadającej w ucho. Przy końcówce mroczny, kroczący pasaż a na sam koniec jeszcze niesamowita solówka…

Króciutki „Only Hell Knows” (dwie minuty z sekundami) to numer piąty. Rozpoczyna go melodyjna zagrywka gitary, która natychmiast przechodzi w kolejną siekę. Szóstka: „I Am Who Feasts Upon Your Soul” – wietrzne, mroczne wejście i potężne uderzenie bębnów i rwanego riffu, powolne rozwijanie z chórem w tle i znów jest szybko, mocarnie ale nieco tylko wolniej w porównaniu z wcześniejszymi kawałkami. Absolutnie genialny utwór i dam się posiekać, że jest to jeden z najciekawszych kawałków na płycie.
Siódemka nosi tytuł „Don’t Rip The Beast’s Heart Out” i ponownie zmiatająca z powierzchni ziemi kanonada gitar i perki z kolejna solówką na wejście, a potem kolejne w trakcie kawałka.
„I Had A Dream” na płycie ma numer ósmy i tu również nie zwalniamy tempa, od razu kolejna wita nas kolejna salwa, która wypruwa flaki, dosłownie i w przenośni.

Następnie kolejne króciuchne utwory – pędzący „Lord of Thorns” (kolejny w którym nie brakuje solówek), następnie „Decipitated Saints” (następny młot pneumatyczny wżerający się w mózg i rozbryzgujący jego resztki po ścianach). Następnie, przedostatnia jest wietrzna, mroczna miniaturka (trwająca nieco ponad półtorej minuty) „They Are Coming” rozpięta na chórze, elektronice i delikatnych uderzeniach bębnów, która płynnie przechodzi w dwunasty, ostatni na płycie kawałek, melodyjny „Black Velvet And Skulls Of Steel”. Nieco wolniejszy, pochodowy, ale niepozbawiony ostrych riffów, wbijającej się w głowę perkusji… szkoda tylko, że wyciszony po zaledwie trzech minutach i dwudziestu sekundach, zdecydowanie lepsze byłoby ścięcie potężnym uderzeniem.

Nie wątpliwie jest to płyta ciężka, szybka oraz oldschoolowa i na pewno powinna się spodobać nie tylko zagorzałym fanom Vadera, ale także tym, którzy dotąd nie mieli żadnego kontaktu z tym zespołem (są jeszcze tacy?. Nie jest to na pewno granie odkrywcze, bo cóż można jeszcze wymyśleć w tym gatunku, ale słucha się jej z rozdziawioną gębą. A oczy dosłownie świeca się do intrygującej okładki, na której nie ma zombiaków i flaków, tylko niezdobyta twierdza przywołująca na myśl Tolkienowskie Minas Morgul i Oko Saurona?
Cóż z tego, że w Vaderze znów został wymieniony prawie cały skład, i cóż z tego, że całość trwa zaledwie trzydzieści osiem minut (i wciąż ma się mało) jeśli jest to najlepszy album tej legendarnej grupy od lat,a na pewno od płyty "De Profundis". Może znajdą się osoby, które będą kręciły nosem, ale ja z całym przekonaniem stawiam w pełni zasłużone 10/10. Zmieciony, podnoszę się z podłogi, zmiatam resztki miotełką na szufelkę i składam się do kupy ponownie, by puścić nowe dzieło Vadera jeszcze raz, a zapewniam, że (tym razem w porównaniu do ostatnich dwóch płyt) jest czego posłuchać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz