Wiele o tych płytach słyszałem, nigdy nie miałem okazji posłuchać w całości...
... wreszcie się udało! Na własnych, właśnie wydanych ponownie egzemplarzach. To nie tak, że nie chciałem i jakieś pojedyncze kompozycje pewnie nawet słyszałem, ale nigdy nie ciągnęło, żeby sięgnąć po całe płyty. Oczywiście, zarówno o "Baśniach" i "Moonshine" oraz o ich wręcz nabożnym kultowym statusie wiele słyszałem, także na koncercie podczas United Arts Festival w 2021 roku w Gdańsku, gdzie niespecjalnie mnie - trochę wstyd - występ Collage obchodził. Jednak na swoje usprawiedliwienie powiem, że dźwięk podczas tego występu był koszmarny i nie pozwalał mi się nacieszyć, ani zwrócić szczególnej uwagi na muzykę tej ważnej dla polskiej sceny prog rocka grupy. Chociaż naprawdę starałem się ten występ docenić. Po znakomitym zeszłorocznym albumie powrotnym "Over And Out" podjęto decyzję o reedycji kultowych już płyt z dyskografii Collage, które do dzisiaj są wizytówką, nie tylko zespołu Collage, ale także polskiego rocka progresywnego. Jak wznowione nagrania bronią się dzisiaj?
Zarówno
"Baśnie", jak i "Moonshine" nie należą do płyt, które dziś brzmią
nowocześnie. Na próżno szukać tutaj także dojrzałości i nowoczesnego,
potężnego brzmienia, jakie uzyskano na "Over And Out" czy
uszlachetnienia nagrania gościnnym udziałem samego Steve'a Rothery'ego z
Marillion, na którym wszakże mocno wzorował i wzoruje się Collage. "Baśnie"
to obecnie płyta, która brzmi staro i niemodnie, trąci latami 80tymi,
ale to nie znaczy, że jest zła, czy asłuchalna. To kawał bardzo
ciekawego, polskojęzycznego (!) tak zwanego rocka neoprogresywnego właśnie, która
może nie brzmi już nowocześnie czy spektakularnie, ale nadal jest fascynujące i które
przyczyniło się mocno do zachłyśnięcia takim graniem w latach 90tych w
naszym kraju i powstawania wielu zespołów prog rockowych w późniejszym
czasie, żeby wymienić tylko Quidam (z którym szlaki przecięły się
zresztą za sprawą wokalisty Bartosza Kossowicza). Nawet zdobiący okładkę leśny skrzat/elf z puszką coca-coli zdaje się być nawiązaniem do postaci błazna z płyt Marillion.
Z kolei anglojęzyczny
"Moonshine", z fantastyczną okładką opartą o obraz Zdzisława
Beksińskiego, jest z kolei płytą jeszcze ciekawszą, znacznie bardziej
dopracowaną i równie znaczącą dla rozwoju tego gatunku w Polsce. Inne
jest tutaj także światowe brzmienie, które jest znacznie lepsze, bogatsze i
gęstsze. Na tamte czasy było z całą pewnością przełomowe, bo fakt, że
polski zespół został wydany przez holenderską wytwórnię SI Music i
trafił dzięki Roadrunner Records na rynek japoński i koreański, do dziś
robi ogromne wrażenie. "Moonshine" zasługiwał na ten rozgłos i nadal
jest albumem, który poraża - mnogością pomysłów, znakomitym wykonaniem czy długością (i nie mam tutaj nawet na myśli czasu trwania płyty - sześćdziesiąt siedem minut i niecałe trzydzieści sekund - a jej specyficzny, bardzo interesujący, trudny charakter).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz