wtorek, 1 lutego 2022

Szorty #2


 

Końcówka stycznia i początek lutego to idealny czas, by w końcu przekopać się przez zeszłoroczną kupkę wstydu od Creative Eclipse PR. Jak to zrobić? Najlepiej zbiorczo, a od tego jest między innymi zainicjowany nie tak dawno temu cykl "Szorty". W drugiej odsłonie - i nie ostatniej - przyjrzymy się i przysłuchamy wznowieniom klasycznych już w pewnych kręgach płyt, kolejno dwóch pierwszych albumów polsko-norweskiej grupy De Press* z lat 80tych oraz trzem nowym, zeszłorocznym płytom od grup Kaschalot i Sounds Of New Soma oraz Sébastiena Guérive'a.


1. De Press - Block to Block (1981/2021)

Debiutancki album polsko-norweskiej formacji został wznowiony po 40 latach przez wytwórnię Apollon Records na płytach cd oraz na winylu (limitowana edycja 500 sztuk). Zimnofalowy punk rock, który nadal się doskonale broni, w tamtym czasie w Norwegii musiał wywołać niezłe zamieszanie, tym bardziej, że na zawartość krążka złożyły się zarówno charakterne kawałki utrzymane w modnej w tamtym czasie stylistyce, ale także melodie niemal ludowe - któż bowiem nie zna "Bo Jo Cie Kochom"? Ten utwór bowiem wcale nie został napisany, ani nagrany po raz pierwszy przez braci Golców!

Dla wielbicieli post punka i zimnej fali jest to pozycja obowiązkowa, a tym którzy nie przepadają za tą stylistykę polecam album tym bardziej, bo to nie tylko kawał dobrego grania, ale także jeden z tych albumów tej stylistyki, który wywołuje prawdziwy uśmiech. Zremasterowana wersja jest może nieco za czysta, ale przez to zawartość brzmieniowa i muzyczna bynajmniej na niczym nie traci. Prawdziwa kapsuła czasu! Ocena: Bez oceny**


2. De Press - Product (1982/2021)

Idąc za ciosem, wytwórnia Apollon Records wydała także reedycję drugiego albumu polsko-norweskiej grupy De Press, a mianowicie "Product", który również oprócz wydania cd, ukazał się limitowanej do 500 sztuk edycji winylowej. Jak po latach wypada album określany jako "Joy Division z podziemi zapominanego miasta"?

Nieco młodszy, drugi album De Press jest albumem bardziej złożonym od poprzednika, a przy tym ciekawszym. Ciemniejsze brzmienie, bardziej mroczna i intensywniejsza atmosfera do dzisiaj robi świetne wrażenie, a odświeżony miks znakomicie to podkreślił. Wielbiciele gatunku i fani De Press nie powinni obok tego krążka przejść obojętnie, a i jestem niemal pewien, że i Ci, którzy na co dzień takiej muzyki nie słuchają, lub nie znają najstarszego oblicza formacji, znajdą na nim coś dla siebie. Ocena: Bez oceny


3. Kaschalot - Zenith

Przenosimy się do Tallina, w Estonii, skąd pochodzi formacja Kaschalot, która wystartowała jako jednoosobowy projekt w 2014 roku debiutując epką zatytułowaną tak samo jak nazwa projektu. Cztery lata później, już jako kwartet, wydała debiutancki album "Whale Songs", a ich najnowszy, drugi krążek ukazał się 19 marca zeszłego roku. Stawiając na instrumentalny progresywny rock łączony z wpływami post-rocka z całą pewnością nie odkrywają niczego nowego, ale zdecydowanie mogą zainteresować fanów takiego grania. Dobre wrażenie robi już minimalistyczna okładka przedstawiająca opuszczoną strukturę budowlaną pośród niczego, ale ważniejsza od zdjęcia na okładce, jest zawartość muzyczna. Co można usłyszeć na stosunkowo krótkim, bo zaledwie czterościeżkowym wydawnictwie zamkniętym w czasie nieco ponad dwudziestu minut?

Całkiem niezły utwór "Supernova" otwierający krążek o dość ciężkim brzmieniu i podsyconej metalem melodii, garści obowiązkowych wietrznych zwolnień i przyjemnego tempa. "Mothership", czyli utwór drugi jest jeszcze ciekawszy - bardziej rozbudowany, stawiający na atmosferę i interesującą, połamaną melodykę. Trzecia z kompozycji zatytułowana została "Beacon" o wolniejszym, nieco cieplejszym brzmieniu, który w przeciwieństwie do dwóch wcześniejszych numerów wypada dość standardowo, choć nadal jest przyjemnie, a i połamanego rozwinięcia w nim nie brakuje. Na koniec, "Distant Light", bodaj najciekawszy z zestawu, bo paradoksalnie zawierający wszystkie typowe post-rockowe zagrania, ale podane w stosunkowo atrakcyjny sposób. 

Dla kogo powstał "Zenith" Kaschalota? Z całą pewnością dla fanów post-rockowego grania lubiących odkrywać te same dźwięki na nowo. Estońska grupa ma zdecydowanie na swoje granie pomysł i tylko szkoda, że jest to album tak krótki, bo choć dzięki temu jest zwarty, to jednak nie obraziłbym się na jeszcze dwa numery, które wydłużyłyby go do pół godziny. Ocena: Pierwsza Kwadra

 

4. Sounds Of New Soma - Trip

Niemiecki duet złożony z Alexandera Djelassi i Dirka Raupacha istnieje od 2013 roku i tworzą wokół szeroko pojętego krautrocka, elektroniki i eksperymentów skupionych wokół tak zwanej "szkoły berlińskiej" reprezentowanej przez Tangerine Dream, Klausa Shulze'a czy Manuela Göttschinga. Na album "Trip" złożyła się jedna, długa kompozycja. Jak ona brzmi?

Dokładnie tak, jak można się spodziewać po wymienionych inspiracjach. Dużo w tej kompozycji przestrzeni, efektów dźwiękowych i proto-ambientowych brzmień, elektroniki oraz wietrznych dodatków gitary oraz kosmiczno-psychodelicznych przejść, których choć słucha się nieźle, to niestety donikąd one nie prowadzą. Nie sztuką bowiem jest grać jak Tangerine Dream czy Klaus Schulze, ani odtwarzać założenia kraut-rocka. Sztuką jest znaleźć w tej stylistyce własną tożsamość. "Trip" jest bowiem nie tyle dość odtwórcze, co monotonne, a także nieco zbyt nagromadzone pomysłami w ramach jednej kompozycji. Nie ma tutaj w mojej opinii efektu zaskoczenia, ani niczego, co przyciągnęłoby na dłużej, a w wypadku słuchania tego materiału na niemal trzy kwadranse. Być może wielbiciele tego typu elektroniki i kraut-rocka odnajdą w tym nagraniu więcej dla siebie, ale dla mnie było to trochę męczące i chyba zbyt eksperymentalne. Ocena: Pierwsza Kwadra

 

5.  Sébastien Guérive - Omega Point

Ostatni przystanek to Nantes we Francji gdzie czeka nas spotkanie z Sebastienem Guerive. Z wykształcenia wiolonczelista, który postanowił tworzyć muzykę za pomocą komputera. Od czasu swojego pierwszego albumu "La Pense Érrante" z 2001 roku łączy sample i nagrania terenowe, pisze muzykę teatralną, taneczną i pejzażową. Jego najnowszy album, który pojawił się 19 marca zeszłego roku, jest instrumentalnym koncept albumem z muzyką do nieistniejącego filmu science-fiction. Co się na nim znalazło?

Intrygujące i bardzo zróżnicowane ścieżki dźwiękowe oparte wokół analogowych syntezatorów, które mogą kojarzyć się ze stylistyką Vangelisa, Jeana Michel Jarre'a czy Tangerine Dream i znacznie ciekawiej, aniżeli opisana wyżej kompozycja Sound Of New Soma bawiąc się i przetwarzając wypracowane przez wymienione tekstury i kombinacje dźwiękowe. Świetne wrażenie robi już otwierający utwór "Omega II" o gęstej, brudnej atmosferze rodem z pierwszego "Blade Runnera". Następujący po nim "Nashira" jest znacznie wolniejsza, bardziej nastawiona na tajemnicę i eteryczność, a przy tym ponownie czerpiąc dość mocno z twórczości Vangelisa. W "Omega VIII" wraca mrok i ciężar, który może przypominać muzykę Hansa Zimmera do "Diuny" Denisa Villeneuve'a. Po nim czas na spotkanie z "Bellatrix". Ponownie skojarzenia mogą powędrować do "Blade Runnera", bowiem sample deszczu mieszają się tutaj z delikatną, smutną melodią wygrywaną na pianinie. Jest klimatyczniej i kapitalnie budowana jest w nim atmosfera. "Adhara", czyli utwór na pozycji piątej, wraca do mroczniejszego i bardziej niepokojącego grania. Kapitalnie mrocznym klimatem, ponownie niczym wyrwanym z twórczości Hansa Zimmera, wypada kontynuujący poprzednika "Menkalinan", który z czasem nieznacznie się ociepla. Równie zaskakujący jest "Minchir", który znalazł się na miejscu siódmym. Wyłaniający się z ciszy, stopniowo się rozwija, buduje atmosferę i oplata się wokół słuchacza. "Zaurak", czyli kompozycja przedostatnia, korzysta z tanecznych pulsacji, ale także fantastycznie buduje niepokojącą atmosferę. Całość wieńczy "Omega V", która wraca do wolniejszych, smutniejszych, ambientowych przestrzeni.

"Omega Point" jako soundtrack do nieistniejącego filmu czerpie garściami z istniejącej już muzyki, ale całość brzmi nie tylko spójnie, ile naprawdę intrygująco. To album, który zainteresuje wielbicieli mrocznej, filmowej elektroniki o gęstej, nieoczywistej atmosferze, ale także klasyki spod znaku Tangerine Dream. To także album do którego kapitalnie wymyśla się własną historię, a także warto posłuchać kilkakrotnie, by wyłapać wszystkie elementy, modulacje, przetworzenia i transformacje. O czym opowiada ten album i dlaczego nie ma na nim wszystkich części "Omega"? Spróbujcie na te pytania odpowiedzieć sobie sami. Ja mam nadzieję, że doczekamy się odpowiedzi i dalszego ciągu. Ocena: Pełnia

* Ta sama o której pisaliśmy już przy okazji jednej z rocznic Powstania Warszawskiego i płycie "Myśmy Rebelianci: Pieśni Żołnierzy Wyklętych" (tutaj). Obecny skład zespołu składa się wyłącznie z polskich muzyków.

** Przypomnę, że wznowienia, składanki i wydawnictwa starsze niż 10 lat nie podlegają systemowi ocen lunarnych. 

Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz