czwartek, 24 lutego 2022

Maciej Meller - Zenith Acoustic (2022)


 

Wydany prawie dwa lata temu debiutancki solowy album Macieja Mellera, znanego z Quidam, współpracy z Colinem Bassem i tria Gołyźniak Meller Duda, a ostatnio także z Riverside, był płytą dojrzałą i bardzo solidną, ale też mocno osadzoną w tym do czego muzyk zdążył już przyzwyczaić swoich wielbicieli. Nie mogąc promować jej koncertowo z powodu pandemii, zagrał tylko jeden mały i do tego akustyczny. Z tego pomysłu zrodził się kolejny - aby nagrać studyjny suplement do "Zenithu" właśnie w formie akustycznej. Jednak to, co najbardziej istotne: wzięte na warsztat kompozycje z poprzedniczki nie zostały tylko przerobione na akustyczne dźwięki, ile właściwie przepisane na nowo, przekomponowane i tworząc tym samym zupełnie inną muzyczną podróż i jakość. Jak wypada "Zenith Acoustic"?

 

Z ośmiu numerów wybrano sześć, nie znalazły się bowiem na nim takie utwory jak "Plan B" czy "Magic" oddając pola pozostałym kompozycjom, które zyskały całkowicie nową oprawę instrumentalną, muzyczną, a nawet emocjonalną. Zmianę nastroju widać już na grafice okładkowej, która przedstawia prawdopodobnie tę samą samotną postać, co na okładce "Zenith", jednak tym razem widzianą nieco z oddali, pośród pokrytego śniegiem lasu. Kontrastuje z bielą i szarością różowawy prześwit widziany na górze, co niejako zwiastuje inny nastrój drugiej solowej płyty Macieja Mellera będącej nie tylko suplementem do poprzedniczki, ale też dziełem - nie bójmy się tego słowa - całkowicie osobnym i odmiennym. Zostały zachowane szkielety i teksty oryginalnych utworów, ale resztę stworzono całkowicie inaczej i na nowo właśnie. Zmienił się też na potrzeby tego wydawnictwa nieco skład zespołu, bo do Macieja Mellera i wokalisty Krzysztofa Borka dołączyli Zbigniew Florek na klawiszach, Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie, Łukasz Oliwkowski na perkusji, Piotr Rogóż na saksofonie, Paweł Hulisz na skrzydłówce i trąbce, Jacek Zasada na flecie oraz Kamil Szewczyk na oboju.

Akustyczny spacer przez zimowy las zaczynamy od "Aside", który również zaczynał oryginalny album, choć w tym wypadku nowa wersja jest krótsza o dwadzieścia sekund. W tej wersji jest bardziej tajemniczo, rzewniej i smutniej za sprawą akustycznej gitary, a następnie delikatnego klawisza, wreszcie wejściem lekkiej, ale kroczącej perkusji. Intensyfikacja jest tutaj subtelna i zdecydowanie nie wkracza w ostrzejsze rejony, pięknie jednak budując napięcie i rozwijając się filmowy pejzaż oparty na partii oboju, a następnie kapitalnego jazzowo-ambientowego wyciszenia, które płynnie przechodzi w niesamowity fragment zbudowany wokół kontrabasu i saksofonu. Jako drugi pojawia się "Frozen", który na oryginalnym albumie był piąty. Także i tym razem jest w nowej wersji krótszy, również o dwadzieścia sekund, jednak nie tracąc nic ze swojej niezwykłości. W nowej wersji przypomina wręcz swoim pomysłem na siebie i początkiem pierwszą płytę Quidam, która niedawno doczekała się reedycji. Nadal jest przebojowo, choć znacznie delikatniej i bardziej tajemniczo. Pięknie pulsuje tutaj perkusja razem z pianinem, genialnie brzmi flet, który wita na początku numeru, a finałowa solówka saksofonu dosłownie potrafi wywołać ciarki. Cudne.

"Halfway", który na oryginalnej płycie był na czwartej pozycji, przesunął się na trzecią i z pięciu minut i dziesięciu sekund został rozbudowany do siedmiu minut i ośmiu sekund. Mroczny utwór nie stracił swojego niepokojącego klimatu, choć został mocno zmieniony. Ambientowo-orientalny początek, a następnie smyczkowe i filmowe rozwinięcie wraz z głosem Krzysztofa Borka ma w sobie coś z twórczości solowej Bjorna Riisa czy Damiana Wilsona. Kołysankowe zwolnienie w środkowej części, a następnie z solówką na trąbce nie tylko zaskakuje, ale także ponownie przesuwa kompozycję w kierunku subtelnego jazzu, by zakończyć się wyciszeniem. Coś fantastycznego! Szelmowski "Fox", który na oryginalnym albumie był na szóstej pozycji tutaj znalazł się na czwartej i również został skrócony o dwadzieścia sekund, ale i nie tracąc nic ze swojego ostrzejszego klimatu. Tutaj pięknie rozpięty na syntezatorach i kapitalnych perkusjonaliach oraz przenikającej się akustycznej gitary z półakustycznym ostrzejszym riffem. Tu także pięknie buduje się niepokojącą, smutną atmosferę, która pojawia się wy wyciszeniu spoglądając jakby w kierunku psychodelicznego okresu Pink Floyd, a następnie czarując finałową partią fletu, która przypomina o pierwszej płycie King Crimson. Po prostu: przepiękne! "Knife" z pozycji drugiej przeskoczył na piątą i został skrócony o około trzydzieści sekund. Oparty wyłącznie na półakustycznej gitarze, z przejmującym, jeszcze bardziej uwydatnionym smutnym wokalem Borka również robi piorunujące wrażenie. Inaczej jednak jak w wersji oryginalnej utwór nie rozkręca się do ostrych riffów, a wietrznie rozwija i buduje gęstą, mglistą atmosferę, która kapitalnie sprawdziłaby się w jakimś filmie dramatycznym. 

Perełką i fantastycznym zwieńczeniem stał się "Trip", który na oryginalnej płycie był przedostatnią pozycją. Został też znacznie wydłużony, bo zamiast ośmiu minut mamy tutaj do czynienia z prawie jedenastominutowym kolosem. Riverside'owy klimat został tutaj zachowany, choć akcenty rozłożono inaczej. Delikatne pulsacje i rozbudowania ponownie budują dość niepokojący klimat, jednakże najważniejszą częścią tego utworu w tej wersji jest mocno podkreślony progresywny wymiar kompozycji w tym nastrojowym, melancholijnym i pełnym smutku wymiarze. Fantastycznie wypada jazzowe rozbudowanie z kolejną kapitalną partią saksofonu, płynnie łącząc się z solówkami granymi na trąbce i niesamowitym surowym brzmieniem kontrabasu. Swobodnie mogło by być ono częścią serii Polish Jazz, a choć nie jest to album wydany pod tym szyldem, to można śmiało założyć, że w pewnym sensie częścią tego ruchu wydawniczego się stał. Perfekcja.


 

"Zenith Acoustic" nie jest wyłącznie albumem akustycznym, czy też przeróbką materiału z wydanej prawie dwa lata temu płyty "Zenith". Jest nową jakością opartą wokół pierwotnych kompozycji, zachwycając precyzją budowania nastroju i warsztatem muzycznym przebudowanego i rozszerzonego składu towarzyszącego Mellerowi i Borkowi. Melancholijny, smutny i gorzki pod względem tekstowym, "Zenith Acoustic" podobnie też jak wcześniejsza rockowa wersja, nie jest albumem łatwym, bo pod względem ładunku emocjonalnym jest tak samo intensywny, ale pod względem muzycznym i brzmieniowym staje się jeszcze dosadniejszy. Pozornie ocieplony akustycznym, a często wręcz zahaczającym o jazz, nie staje się wcale łatwiejszy w odbiorze, może jedynie bardziej subtelny, jeszcze bardziej wielowarstwowy, a przy tym bardzo artystyczny pod względem formy. Nie należy też traktować go jako zwykłego suplementu, a właściwie jako osobny album połączony tymi samymi tekstami i szkieletem kompozycyjnym. Kochający takie klimaty powinni kupić go w ciemno. Znający poprzednika i fani twórczości Macieja Mellera, zwłaszcza pod szyldem Quidam, będą zachwyceni. Wielbiciele jazzu, czy też raczej okołojazzowych klimatów album zapewne docenią. Reszta może sobie go podarować. Dla mnie zaś, jest to album piękny i chyba nawet lepszy od oryginalnej wersji. Jestem też niemal pewien, że nie zabraknie go też w moim podsumowaniu tego roku, a tymczasem puszczam sobie ten album jeszcze raz. 

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz