Wydany prawie dwa lata temu debiutancki solowy album Macieja Mellera, znanego z Quidam, współpracy z Colinem Bassem i tria Gołyźniak Meller Duda, a ostatnio także z Riverside, był płytą dojrzałą i bardzo solidną, ale też mocno osadzoną w tym do czego muzyk zdążył już przyzwyczaić swoich wielbicieli. Nie mogąc promować jej koncertowo z powodu pandemii, zagrał tylko jeden mały i do tego akustyczny. Z tego pomysłu zrodził się kolejny - aby nagrać studyjny suplement do "Zenithu" właśnie w formie akustycznej. Jednak to, co najbardziej istotne: wzięte na warsztat kompozycje z poprzedniczki nie zostały tylko przerobione na akustyczne dźwięki, ile właściwie przepisane na nowo, przekomponowane i tworząc tym samym zupełnie inną muzyczną podróż i jakość. Jak wypada "Zenith Acoustic"?
Z ośmiu numerów wybrano sześć, nie znalazły się bowiem na nim takie utwory jak "Plan B" czy "Magic" oddając pola pozostałym kompozycjom, które zyskały całkowicie nową oprawę instrumentalną, muzyczną, a nawet emocjonalną. Zmianę nastroju widać już na grafice okładkowej, która przedstawia prawdopodobnie tę samą samotną postać, co na okładce "Zenith", jednak tym razem widzianą nieco z oddali, pośród pokrytego śniegiem lasu. Kontrastuje z bielą i szarością różowawy prześwit widziany na górze, co niejako zwiastuje inny nastrój drugiej solowej płyty Macieja Mellera będącej nie tylko suplementem do poprzedniczki, ale też dziełem - nie bójmy się tego słowa - całkowicie osobnym i odmiennym. Zostały zachowane szkielety i teksty oryginalnych utworów, ale resztę stworzono całkowicie inaczej i na nowo właśnie. Zmienił się też na potrzeby tego wydawnictwa nieco skład zespołu, bo do Macieja Mellera i wokalisty Krzysztofa Borka dołączyli Zbigniew Florek na klawiszach, Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie, Łukasz Oliwkowski na perkusji, Piotr Rogóż na saksofonie, Paweł Hulisz na skrzydłówce i trąbce, Jacek Zasada na flecie oraz Kamil Szewczyk na oboju.
Akustyczny spacer przez zimowy las zaczynamy od "Aside", który również zaczynał oryginalny album, choć w tym wypadku nowa wersja jest krótsza o dwadzieścia sekund. W tej wersji jest bardziej tajemniczo, rzewniej i smutniej za sprawą akustycznej gitary, a następnie delikatnego klawisza, wreszcie wejściem lekkiej, ale kroczącej perkusji. Intensyfikacja jest tutaj subtelna i zdecydowanie nie wkracza w ostrzejsze rejony, pięknie jednak budując napięcie i rozwijając się filmowy pejzaż oparty na partii oboju, a następnie kapitalnego jazzowo-ambientowego wyciszenia, które płynnie przechodzi w niesamowity fragment zbudowany wokół kontrabasu i saksofonu. Jako drugi pojawia się "Frozen", który na oryginalnym albumie był piąty. Także i tym razem jest w nowej wersji krótszy, również o dwadzieścia sekund, jednak nie tracąc nic ze swojej niezwykłości. W nowej wersji przypomina wręcz swoim pomysłem na siebie i początkiem pierwszą płytę Quidam, która niedawno doczekała się reedycji. Nadal jest przebojowo, choć znacznie delikatniej i bardziej tajemniczo. Pięknie pulsuje tutaj perkusja razem z pianinem, genialnie brzmi flet, który wita na początku numeru, a finałowa solówka saksofonu dosłownie potrafi wywołać ciarki. Cudne.
"Halfway", który na oryginalnej płycie był na czwartej pozycji, przesunął się na trzecią i z pięciu minut i dziesięciu sekund został rozbudowany do siedmiu minut i ośmiu sekund. Mroczny utwór nie stracił swojego niepokojącego klimatu, choć został mocno zmieniony. Ambientowo-orientalny początek, a następnie smyczkowe i filmowe rozwinięcie wraz z głosem Krzysztofa Borka ma w sobie coś z twórczości solowej Bjorna Riisa czy Damiana Wilsona. Kołysankowe zwolnienie w środkowej części, a następnie z solówką na trąbce nie tylko zaskakuje, ale także ponownie przesuwa kompozycję w kierunku subtelnego jazzu, by zakończyć się wyciszeniem. Coś fantastycznego! Szelmowski "Fox", który na oryginalnym albumie był na szóstej pozycji tutaj znalazł się na czwartej i również został skrócony o dwadzieścia sekund, ale i nie tracąc nic ze swojego ostrzejszego klimatu. Tutaj pięknie rozpięty na syntezatorach i kapitalnych perkusjonaliach oraz przenikającej się akustycznej gitary z półakustycznym ostrzejszym riffem. Tu także pięknie buduje się niepokojącą, smutną atmosferę, która pojawia się wy wyciszeniu spoglądając jakby w kierunku psychodelicznego okresu Pink Floyd, a następnie czarując finałową partią fletu, która przypomina o pierwszej płycie King Crimson. Po prostu: przepiękne! "Knife" z pozycji drugiej przeskoczył na piątą i został skrócony o około trzydzieści sekund. Oparty wyłącznie na półakustycznej gitarze, z przejmującym, jeszcze bardziej uwydatnionym smutnym wokalem Borka również robi piorunujące wrażenie. Inaczej jednak jak w wersji oryginalnej utwór nie rozkręca się do ostrych riffów, a wietrznie rozwija i buduje gęstą, mglistą atmosferę, która kapitalnie sprawdziłaby się w jakimś filmie dramatycznym.
Perełką i fantastycznym zwieńczeniem stał się "Trip", który na oryginalnej płycie był przedostatnią pozycją. Został też znacznie wydłużony, bo zamiast ośmiu minut mamy tutaj do czynienia z prawie jedenastominutowym kolosem. Riverside'owy klimat został tutaj zachowany, choć akcenty rozłożono inaczej. Delikatne pulsacje i rozbudowania ponownie budują dość niepokojący klimat, jednakże najważniejszą częścią tego utworu w tej wersji jest mocno podkreślony progresywny wymiar kompozycji w tym nastrojowym, melancholijnym i pełnym smutku wymiarze. Fantastycznie wypada jazzowe rozbudowanie z kolejną kapitalną partią saksofonu, płynnie łącząc się z solówkami granymi na trąbce i niesamowitym surowym brzmieniem kontrabasu. Swobodnie mogło by być ono częścią serii Polish Jazz, a choć nie jest to album wydany pod tym szyldem, to można śmiało założyć, że w pewnym sensie częścią tego ruchu wydawniczego się stał. Perfekcja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz