Kojarzycie rosyjską grupę The Grand Astoria? Kamille Sharapodinov, gitarzysta tej grupy założył swego czasu poboczny projekt pod nazwą The Legendary Flower Punk, a w lutym ukazał się ich czwarty album studyjny*. Co ma do zaoferowania ta formacja i do czego zaprasza tajemnicza skrzydlata istota z okładki, której strzegą cztery dobermany?
Grupa nie odkrywa żadnych nowych szlaków, a z nazwy i z okładki można wywnioskować co The Legendary Flower Punk gra. Nie pomylicie się jeśli przyjdzie Wam do głowy Hawkwindowy space rock, szczypta psychodelii, funku, fusion czy nawet odrobina elektroniki w duchu krautrocka, inklinacje stricte jazzowe, a jako wisienka, której nie zgadniecie nawiązują w swojej twórczości do japońskiego noise i kilku innych gatunków, które nie są oczywiste, ale z całą pewnością je wyłapiecie. Prawdziwy misz-masz, ale jak już włączy się płytę to okaże się także, że jest nie tylko różnorodnie, ale także bardzo ekscytująco.
Zaczynamy od utworu tytułowego, w którym wchodzimy w świat zanurzony w Hawkwindowym space rocku i Weather Reportowym fusion. Kosmiczne wejście podrasowane delikatną elektroniką szybko przechodzi w energetyczną jazdę bez trzymanki na której dominuje partia saksofonu. Kapitalnie wypada tutaj także gitarowy riff i rozbudowane partie klawiszy wyjęte wprost z rocka progresywnego z lat 70tych. Po nim wpada "Hexagram", który jest jeszcze ciekawszy od otwierającego poprzednika. Delikatne, rozpędzające się wejście przypomina trochę alternatywę i pop, ale będzie to mylące, gdy szybko zacznie przechodzić w krautrockowe odbicia i rozbudowane, melodyjne partie gitarowe, a następnie psychodelicznie barwić saksofonem. Prawdziwie szalony kosmiczny trip, który wyraźnie jest oparty na improwizacji i klimacie - dość niespiesznym (a przynajmniej do połowy, która wyraźnie przyspiesza i znów sięga po prog rockowe patenty z lat 70tych). Fantastycznie wybrzmiewa saksofonowo-perkusjonaliowa i następnie elektroniczna zabawa przestrzenią, której być może nie powstydziłby się sam Miles Davis na swoich eksperymentalnych płytach z tamtego czasu czy sam Joe Zawinul na którejś z płyt Weather Report właśnie.
W trzecim utworze czas na spotkanie z "Prince Mojito". Tu z początku atmosfera także jest delikatna, przypominając łagodną morską bryzę, ale i ponownie świetnie buduje się w nim napięcie stopniowo rozkręcając do skocznych, szybszych momentów kapitalnie łączące dyskotekowe (!) rytmy klawiszy i perkusji. Taneczne rytmy brzmią trochę ejtisowo, ale nie TLFP nie ucieka tutaj w banał, bo wszystko osadzone jest w stylistyce retro i to zdecydowanie bardziej odległej, jakby ktoś próbował przenieść plastikową i ortalionową stylistykę parkietów w lata 70te. Trzeba przyznać, że z naprawdę niezłym skutkiem. Następny w kolejce jest pokręcony "Azulejo". Tu także pobrzmiewają nieco dyskotekowe rytmy, ale jest też mocnej, gęściej i bardziej jazzowo, ponownie w duchu klimatów funky i fusion, a nawet klimatów Jethro Tull (!) wraz z wejściem fletowej solówki.
Tytuł kolejnego, czyli "Aki Kaurismäki" tytułem kieruje w stronę Kraju Kwitnącej Wiśni, choć jeśli sprawdzicie nazwisko to okaże się, że jest to fiński reżyser. Tu również brzmienia retro mieszają się ze sobą. Nowoczesna elektronika przechodzi w delikatne melodie gitary o alternatywnych i popowych inklinacjach, które po trzeciej minucie zostają genialne przełamane ostrzejszym riffem i pulsującym rozpędzeniem. Brakuje tutaj może nieco więcej szaleństwa, ale krocząca, nieco niepokojąca atmosfera wspomagana skreczami i elektroniką w tle brzmi bardzo ciekawie.
"Trance Fusion På Ryska" to tytuł przedostatniej propozycji na "Wabi Wu", w której wracamy do szybszych i bardziej energetycznych dźwięków zakorzenionych w atrakcyjnej mieszance fusion, popu i prog rocka, choć może się wydać ona już mniej zaskakująca jak na początku płyty. To nie tak, że zabrakło tu pomysłu czy zaczyna wiać nudą, ale to taki rodzaj instrumentalnej muzyki, która jak już człowiek okrzepnie i się do niej przyzwyczai to im dłużej próbuje się nas czarować bardzo podobną stylistyką tym bardziej staje się muzyką tła, z tą różnicą że nadal kapitalną wykonawczo i pod względem żonglerki stylistykami. Na koniec jeszcze niespełna półtora minutowy epilog "Zen Again" będący zapisem dźwięków natury (krakanie i trel ptaków), który na chwilę przechodzi w gitarowo-fletową zagrywkę.
Jeśli komuś za mało podobnych brzmień można nie tylko puścić płytę jeszcze raz, albo sięgnąć po wcześniejsze, równie intrygujące albumy, ale także zabrać się za świeżutki split z grupą Magic Beans. Premiera fizyczna tegoż jest planowana na jesień, ale już teraz można go posłuchać na bandcampie TLFP. Ruska formacja zamieściła na nim dwie kompozycje, zamykając się w czasie około dwudziestu dwóch minut. Zaczynamy od "Astra Vidya" ponownie łamiącej przestrzeń jazz popowymi inklinacjami w kosmicznym sosie i kroczącym tempie z rozkurczającą się w fusionowe tony gitarą. Im dalej tym robi się bardziej prog rockowo, wręcz hipertroficznie i hałaśliwie, jeśli wziąć pod uwagę rozbudowanie o elektronikę w tle. Słychać też, że nie ma tu z góry ustalonego tematu, a sam utwór zbliża się do improwizacji i swobodnego, nieokiełznanego potoku dźwięków przypominającego wybuchające mgławice albo jakieś fraktale, które nie mogą zdecydować się na jeden kształt. Druga z kompozycji ze splita to ponad piętnastominutowa improwizacja "Party Zen" oparta wokół... improwizacji z albumu "Zen Variations". Nowoczesna elektronika łączy się tu z świetnym prog rockowym rozbudowaniem przypominającym trochę mieszankę Pink Floyd z wczesnym King Crimson. Wyraźniejszy ostrzejszy sznyt i pulsacja znakomicie uzupełnia się z tym, co znaleźć można na "Wabi Wu", a przy tym wprawia w znakomity nastrój. Jest ten utwór także znacznie ciekawszy i lepiej pomyślany aniżeli "Astra Vidya", która wydaje się nieco nie spójna. Bardzo ciekawie wypadają tutaj robotyczne dźwięki jakby od niechcenia nawiązujące tyleż do kraut rocka jak i ikony muzyki elektronicznej jaką był Kraftwerk i tylko szkoda, że nie rozwijają tego wątku bardziej wciąż siedząc w fuzji jazzu, prog rocka i w krainie łagodności, nawet na moment nie podkręcając zawartych tu elementów na ostro.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
The Legendary Flower Punk to bardzo ciekawa i świeża propozycja dla tych wszystkich, którzy lubią nowocześnie podaną muzykę retro, tym razem ugryzioną bardziej od strony jazzu i prog rocka w różnych kombinacjach i do tego mocno osadzonej na rdzeniu improwizacji. Ogromnym plusem jest to, że muzycy nie ograniczają się i łączą ze sobą różne wpływy w atrakcyjną i zgrabną całość bardzo często naprawdę porządnie zaskakując słuchacza. To muzyka nie pozbawiona energii, pomysłowości, a nawet przebojowości, choć na próżno też szukać tutaj innowacji, przesuwania granic tych gatunków wokół których swoją twórczość opiera rosyjska grupa. To bardziej zapis swobody twórczej, rekonstrukcji dawnych rockowych brzmień i początków zabawy przestrzenią czy jazzowo-fusionowymi eksperymentami, aniżeli pełnoprawny konstrukt. To, co można znaleźć w przeszłości zostaje tutaj przeniesione na współczesny grunt i zdecydowanie daje sporo dobrego, choć nie jestem też pewien czy jest to twórczość, której świat naprawdę potrzebuje. "Wabi Wu", jak i dodatek w postaci nadchodzącego splita to rzecz ciekawa, atrakcyjna i której słucha się bardzo przyjemnie, ale jednocześnie pozostawiająca niedosyt i tworząca wiele pytań o konieczność takiego projektu. Oceńcie sami.
* Piąty jeśli liczyć z wydawnictwem "Kalipso" zarejestrowanym w 2003 roku (a przynajmniej tak twierdzi bandcamp zespołu), przed oficjalnym założeniem formacji.
Płytę "Wabi Wu" przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki
uprzejmości Creative Eclipse PR i Tonzonen Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz