piątek, 30 czerwca 2017

Styx - The Mission (2017)


Niektórzy pewnie jeszcze pamiętają, że w tym roku Deep Purple wydał swój dwudziesty album studyjny, który okazał się całkowitym nieporozumieniem. Znacznie ciekawszym powrotem weteranów, choć mniej znanych i grających krócej niż Brytyjska legenda, okazuje się najnowszy, szesnasty album amerykańskiej grupy Styx będący pierwszym krążkiem grupy od czternastu lat i będący konceptem opowiadającym o wyprawie na Marsa. Witamy w roku 2033...

Niezwykle efektownie przedstawia się już wstęp, czyli "Overture". Potężna perkusja, świetny riff i niemal barokowy klawisz, a następnie przefiltrowany przez vocoder wokal, ale wypadający znacznie solidniej i ciekawiej niż ten na który pokusili się panowie z Deep Puprle. Płynne przejście do świetnego, energetycznego niemal Beatlesowkiego "Gone Gone Gone" przy którym aż chce się tańczyć. Z jednej strony słychać, że jest to zespół z poczciwych lat 70, bo stylistyka jest nie do pomylenia, a z drugiej jest to utwór bardzo współczesny, świeży i bijący na głowę mnóstwo współczesnych, młodszych zespołów. Do tego wszystkiego uśmiechnąłem się słysząc niemal te same dźwięki, na jakie nie tak dawno temu pokusił się Arjen Lucassen na najnowszej płycie swojego Ayreon. Oczywiście o żadnej zrzynce mowy nie ma, energetyczne, efektowne i dość pompatyczne jest tutaj po prostu bardzo sobie bliskie, nawet jeśli gatunkowo leży zupełnie w innych miejscach. Równie fantastyczny i wciągający jest dużo lżejszy i bardziej pochodowy "Hundred Million Miles from Home", który nie stroni od świetnego, szybszego rozwinięcia którego Deep Purple by się nie powstydziłoby. Do tego trochę Beatlesowski flow i nie sposób nie mieć banana na twarzy. Coś pięknego.


Po nim wpada "Trouble at the Big Show" gdzie początek wyraźnie skręca w kierunku bluesa, by następnie znów nasączyć się wokalami jako żywo przypominającymi klimat ostatniego Ayreon, który zamiast w metal poszedł w brzmienia lat 70. Zanim na dobre się rozwinie przeskakujemy do "Locomotive", które otwiera fantastyczny nieco ambientowy klawiszowy ton. Do niego dołącza akustyczna gitara i wokal - wokół roztacza się niezwykły, mistyczny klimat, zupełnie jakbyśmy obserwowali coraz bardziej malejącą Ziemię przez iluminator gwiezdnego statku, a potem napięcie rośnie. Kolejna perełka na albumie to "Radio Silence" i jej również panowie z Deep Purple mogli by pozazdrościć. Pełne, fantastyczne i świeże brzmienie, przestrzeń, mnóstwo fenomenalnych pomysłów i odniesień do klasyki rocka, a jednocześnie dźwięki charakterystyczne i nie do pomylenia z żadnym innym zespołem. Czy nie ma tu trochę ze starego Styx i jednej z ich najlepszych płyt "The Grand Illusion"? Czapki z głów! Fenomenalnie brzmi także "The Greater Good", który znów nieco mocniej zwalnia, fantastycznie buja i bawi się przestrzenią - lekkością i odrobinę tylko mocniejszymi akcentami przywołującymi otwierająca płytę uwerturę. Następny w kolejce, to także następny krótszy numer, a mianowicie "Time May Bend" i fantastyczny klimat nie siada nawet na moment. Elektronika kapitalnie łączy się tutaj z riffem prowadzącym i futurystycznym tematem. Znakomicie wypada także jeszcze krótszy, bo trwający niespełna półtorej minuty "Ten Thousand Ways", ale o braku pomysłów czy wypełniaczach mowy nie ma. Spójność i zwartość tego materiału zawiera się także w jego przemyślanej formule często zasadzającej się na krótkich numerach, które zdają się tylko być uzupełnione o te dłuższe i bardziej rozbudowane. Piękno.

Najdłuższy, bo sześciominutowy "Red Storm" otwiera gitarowy (mandolinowy?) wstęp, a następnie całość przecudnie i płynnie się rozwija. Wprawne ucho znów wychwyci tutaj charakterystyczne brzmienie Styx, ale także wyraźne mrugnięcia okiem do wczesnego King Crimson, by następnie rozwinąć się w niemal metalowy pasaż i znów swobodnie skręcić do Beatlesowskich inklinacji. "All Systems Stable" to zaledwie siedemnastosekundowy przerywnik, który z kolei płynnie przechodzi w ostatnią fazę podróży na Czerwoną Planetę. "Khedive" otwiera fantastyczny klawiszowy wstęp, a po chwili całość nabiera jeszcze większych rumieńców za sprawą napięcia budowanego z godnym podziwu pietyzmem - delikatnymi tonami gitar, genialnym trochę staromodnym wokalem trochę w stylu Queen i zaskakującym pozbawionym perkusji brzmieniem, które wraca we "The Outpost". Elektronika ponownie wypada tutaj niezwykle świeżo i fantastycznie łączy się z gitarowym brzmieniem, energetycznym i niezwykle przebojowym. Aż trudno uwierzyć, że nagrał to zespół z ponad czterdziestoletnim stażem. Podróż wieńczy "Mission to Mars", który również nie odstaje od reszty materiału: znów jest nieco szybciej, skoczniej - trochę Beatlesowsko, trochę Queenowo. Przecudne zakończenie po którym chce się więcej, a z racji że niespełna trzy kwadrans minęły szybko i przyjemnie trzeba po prostu album puścić jeszcze raz.

Nie mam wątpliwości, że Styx wrócił w znakomitym stylu. To krążek, który może nie wznieci kolejnej rewolucji w rocku, ale z całą pewnością będzie jednym z najlepszych albumów tej grupy, wymienianym jednym tchem obok klasycznych płyt grupy. To także album znakomicie pokazujący, że weterani mogą nagrać album porywający, świeży i czerpiący garściami z lat 70 oraz najnowocześniejszych osiągnięć brzmieniowych (choć panowie nie zapędzają się w rejony ekstremalnego grania, djentów, ani eksperymentów wykraczających poza schematy klasycznego rocka progresywnego) bijąc przy tym na głowę ostatni album Deep Purple. Wreszcie to bardzo przyjemny i spójny album po który sięgnąć warto nawet jeśli nie zna się całej twórczości tej grupy - jestem niemal pewien że będziecie go zapętlać często i chętnie, a w moim podsumowaniu rocznym na pewno go nie zabraknie. Ocena: 9/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz