wtorek, 13 czerwca 2017

Emil Amos - Filmmusik (2017)


Wielu muzyków i zespołów zabierało się za napisanie muzyki do filmów, niektórzy tworzyli nawet soundtracki do filmów, które nigdy nie powstały. Do grona takich płyt dołącza najnowszy album multiinstrumentalisty Emila Amosa, który postanowił na jednym albumie zawrzeć wszystkie swoje muzyczne poszukiwania i eksperymenty. Dwa utwory co prawda znajdą się na ścieżce dźwiękowej filmu "Suit of Lights", którego premiera planowana jest na przyszły rok, ale póki trwający nieco ponad czterdzieści minut materiał to właśnie taka muzyka do nieistniejącego filmu. Sprawdźmy o czym jest... 


Stronę A (bo oryginalnie płyta została wydana na winylu, ale do mnie dotarła na srebrnym krążku) otwiera "Dialtone". Dźwięk nawiązywania połączenia łączy się tutaj z delikatnym, sennym pianinem, a następnie rozwija w nieco pachnące popem granie brzmiące jak przebudzenie i kojarzące się trochę z jakimś filmem Francoisa Truffaut. Po nim pojawia się dużo żywszy "Midnight Feature" w którym perkusjonalia łączą się z elektroniką i orientalną melodią. Najwyraźniej po przebudzeniu znaleźliśmy się od razu w jakimś kolorowym i egzotycznym klubie. Transowość dźwięków zdaje się podkreślać podchmielenie alkoholem i dymem tytoniowym. W "Bed Of Nails II" pozostajemy w elektronicznych pulsacjach jednakże robi się znacznie chłodniej, bardziej niepokojąco, a na myśl przychodzą filmy Daria Argento. Symetrie, głosy i kolory nakładają się na siebie tworząc obraz z pogranicza groteski. Klimat zmienia się w lekko jazzującym "Morbid Funeral" w którym pochodowy rytm i orkiestracja ma wiele wspólnego z dźwiękami filmowymi, zwłaszcza takimi tworzonymi do filmów nieśpiesznych, gdzie akcja nie jest najważniejsza, a raczej skupia się na relacjach między bohaterami. W "Lonesome Traveler" zostajemy w kroczących rytmach, ale wracamy do elektroniki i bardziej niepokojących dźwięków. Samotny podróżnik z tego utworu najwyraźniej ma problem ze swoim życiem, nurtującymi go problemami i jakimś wstrętnym nałogiem. Do tego dochodzą chóry przypominające nieco pieśni gospel - czyżbyśmy wędrowali wraz z nim po zaświatach? Jazzujące, senne dźwięki pojawiają się ponownie w "Reservations" w którym najwyraźniej relaksujemy się przy filiżance kawy i papierosie w jakiejś małej, włoskiej knajpce prowadzonej od pokoleń przez tę samą rodzinę. W dalszą podróż wyruszamy w "Elements Cycling" nawiązującym do bluesa i gospel. Delikatne brzmienie gitary miesza się tutaj z sennym wokalem i jakimiś pstryknięciami. 

Stronę B otwiera "Jaanneman" w którym ponownie wracają egzotyczne dźwięki, a te łączą się z pulsująca perkusją. Wzbiera niepokój, wokół naszego bohatera gęstnieje atmosfera i gdy znów zjawiamy się a jakimś kolorowym barze następuje zwrot akcji. "Know Yr Arrested" choć nieśpieszny, pulsujący mający w sobie coś popu, jazzu i muzyki elektronicznej może kojarzyć się ze stylistyką funky i latami 70, wielkimi fryzurami, ogromnymi samochodami i kolorowymi przesadzonymi ciuchami. Gitarowy "Chase Scene" wyraźniej skręca w stronę rocka. Mimo to jest to utwór dość wolny i nie rozedrgany, zupełnie jakby ów pościg odbywał się w zupełnej ciszy i zwolnionym tempie. W następującym po nim "Scenic Colors" znów robi się barwnie, niepokojąco i na pograniczu jawy i snu. Czyżby po pościgu następowała scena strzelaniny w której ruchy ciał i taniec odgrywa równie istotną rolę co zastrzelenie przeciwnika. Tu wręcz ma się wrażenie spotkania Badalamentiego z Vangelisem, bo w pewnym momencie większą role odgrywa w nim elektronika niż senne i delikatne zagrywki mogące kojarzyć się z "Twin Peaks". Najdłuższy, bo ponad siedmiominutowy "Dead Cop Drama" wraca do delikatniejszych brzmień i funeralnych temp. Zupełnie jakby w tym filmie były dwa pogrzeby, wieczne zapijanie smutków i rzucanie do kamery tęsknych i smutnych spojrzeń. Tu również czeka nas przełamanie, bo mniej więcej w połowie pojawia się z kolei wietrzny, ambientowo-gitarowy pasaż, który mógłby pasować do jakiegoś nowoczesnego horroru, ale wydaje mi się, że to jednak nie ten typ obrazu. Pulsacje i egzotyka, jazzy wracają w przedostatnim "Mandrax Poisoning" w którym odnoszę wrażenie, że nasz bohater targa się na własne życie, o ile nie zrobił tego już wcześniej i w owych zaświatach nie uciekał przed jakimś innym zagrożeniem. Najżywszy i mający w sobie coś z muzyki klezmer wieńczy płytę. "Another Day", bo o nim mowa to ponowne przebudzenie, być może w lepszym dla naszego bohatera świecie. Wiemy jednak doskonale, że historie lubią się powtarzać, a fiolet na okładce nie zwiastuje niczego dobrego.


Tak jak dziwny wychodzi nam z tego film, tak dziwna jest to płyta. W moim odczuciu jest to materiał bardzo nierówny, niespójny i mało angażujący nie tylko przez swoją niespieszność, ale też właśnie zbyt małe zorientowanie na jakąś konkretną stylistykę. Wiele osób z całą pewnością odkryje tutaj ukryte walory, których ja nie dostrzegam, doceni kunszt muzyka którego kojarzą bardziej niż ja, ale o ile proponowane przez niego dźwięki są przyjemne w odsłuchu to na dłuższą metę mogą nużyć i wcale nie zachęcają do powrotów. Trudno też taką płytę i w rezultacie film oceniać, bo tak zwana krótka akcja nigdy nie należała do moich ulubionych form, a wrzucanie różnych pomysłów i środków wyrazu do jednego filmu też nie zawsze wypada atrakcyjnie dla widza, czy w tym wypadku dla słuchacza. Bez oceny


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR i Pelagic Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz