sobota, 3 czerwca 2017

Rhapsody Of Fire - Legendary Years (2017)


Niektóre zespoły to wielokrotni debiutanci. Do grona takich grup z całą pewnością można zaliczyć włoskie Rhapsody Of Fire, które właśnie debiutuje po raz czwarty *. Pierwszy raz miał oczywiście wraz z albumem "Legendary Tales" w 1997 roku, drugi raz był gdy grupa dodała do swojej nazwy Rhapsody dopisek Of Fire i już pod tą nazwą wydali "Triumph Or Agony" z 2006 roku. Trzeci debiut miał miejsce już po pierwszym rozłamie w wyniku którego powstał Luca Turilli's Rhapsody, a Rhapsody Of Fire wydała mało przekonujący "Dark Wings Of Steel" w 2013 roku. Rok 2016 przyniósł udany powrót do korzeni pod postacią albumu "Into the Legend", a także drugi rozłam w wyniku którego włosi debiutują ponownie z nowym perkusistą, a przede wszystkim z nowym wokalistą Giaccomo Voli, który zastąpił Fabio Lione. Dodać warto, że w tym samym czasie powstało trzecie Rhapsody, a mianowicie Rhapsody Reunion za które odpowiedzialny jest między innymi Luca Turilli i Fabio Lione, które ma zagrać serię rocznicowych koncertów. Najnowszy album Rhapsody Of Fire z kolei nie przynosi premierowego materiału, a mierzy się z rocznicą i dawnym repertuarem po swojemu - nagrywając nowe wersje wybranych numerów z klasycznych płyt. Jak wyszło i czy ta płyta w ogóle była potrzebna? Sprawdźmy!

Mam problem z tego typu płytami, jak wspomniałem nie mamy nowego materiału a jedynie nowe wersje starszych numerów, które oprócz nowego głosu i "lepszego/doskonalszego/okazalszego" (niepotrzebne skreślić) brzmienia ograniczają się do odegrania tego co już było. Tu właśnie jest ten przypadek, kiedy zespół nawet nie próbuje zmieniać w strukturze utworów czegokolwiek, nie bawi się formą lub nie robi zupełnie nowych numerów na bazie starych jak miało to miejsce w przypadku rocznicowej (i niesłusznie nielubianej) płyty niemieckiego Helloween "Unarmed" wydanej na dwudziestopięciolecie istnienia grupy. Czasami nagrywa się tylko kilka takich numerów studyjnie, by pokazać, że nowi członkowie ze starym materiałem sobie radzą (albo nie) albo by zaznaczyć, że wciąż jest się tym samym zespołem, albo dla kaprysu. W większości wypadków jest to ani potrzebne ani smaczne żeby dać choćby przypadek Queensryche Geoffa Tate'a i kilku kawałków z bodaj najsłynniejszej płyty Queensryche "Operation: Mindcrime" wydanych jako dodatek na koszmarnym "Frequency Unknown". Poza tym nie wiadomo też do końca jak je traktować: jako faktyczny nowy pełnometrażowy materiał ale ze starymi numerami, jako składankę, którą de facto jest czy w jeszcze inny sposób.

Kiedy patrzę na okładkę "Legendary Years" podoba mi się motyw bramy przed którą stoi pielgrzym - powtarzający się zresztą w różnych konfiguracjach na okładkach poszczególnych singli. Symbol otwierania się tej bramy jest wszak bardzo jednoznaczny - otwiera się nowy okres w historii włoskiej grupy. Jeszcze nie wiadomo do końca co się za nimi znajduje, jakie nowe światy i historie, kierunki ma przed sobą Rhapsody Of Fire, ale delikatne światło które z nich wypada rzuca się wpierw na stare utwory. Do tego symboliczny tytuł nawiązujący do pierwszej płyty wydanej dwadzieścia lat temu. Wreszcie ta otwierająca się brama i pielgrzym na okładce zdaje się nawiązywać do postaci nowego wokalisty - Giaccoma Voli, przed którym stoi nie lada wyzwanie zastąpienia Fabia Lione i to w dodatku mierząc się ze starym materiałem. Dla wielu nie będzie to już to samo Rhapsody (Of Fire), a przecież są też tacy którzy przestali się nim interesować wraz z odejściem Luci Turilliego do swojego Rhapsody. Dość jednak dywagacji. Po otwarciu bram i wypuszczeniu ze środka pierwszych dźwięków wita nas "Dawn of Victory", który rozpoczyna album interesująco, ale w kontekście wydarzeń i tytulatury jest to otwieracz trochę na wyrost - zwycięstwo może w przypadku nowej odsłony Rhapsody Of Fire dopiero nadejść, ale przecież równie dobrze ta bitwa może się okazać spektakularną klęską.

Brzmienie "Dawn Of Victory" z całą pewnością jest dopracowane, intensywne i epickie jak na Rhapsody Of Fire przystało. Współczesna technika uwydatniła to, co choć nadal wspaniałe w poprzedniej wersji po latach nie jest idealne, choć już tu słychać, że Giaccomo śpiewa nieco inaczej niż Fabio. Interesująco wypada także drugi numer na płycie, równie epicki i rozpędzony "Knightrider of Doom" w którym jeszcze mocniej podkreślono znaczenie orkiestry i wzmocniono melodykę gitar - wciąż jednak mamy do czynienia z tym samym utworem co w oryginale. Z tego tempa obecne Rhapsody Of Fire nie spuszcza w "Flames Of Revenge", który brzmi potężnie i melodyjnie, ale nie wywołuje tych samych ciarek co oryginał, zwłaszcza gdy długo nie słuchało się pierwszych płyt i wróciło się do nich po latach. Giaccomo nie naśladuje Fabia, śpiewa bardzo podobnie, jednak jego głos nie jest aż tak pompatyczny. Wyraźnie jednak słychać, że nowy wokalista bardzo się stara nie tylko odtworzyć to, co zrobił Fabio, ale też w jakimś stopniu nadać im swój własny charakter, co wychodzi mu z naprawdę niezłym skutkiem. Następny utwór wybrany został zapewne jako kolejne podkreślenie otwierającej się bramy z okładki, a mowa o "Beyond the Gates of Infinity". Tu także nie można powiedzieć, że jest źle. W nowym, nowocześniejszym brzmieniu utwór zyskał na mroczniejszym podejściu, ale niestety jednocześnie stracił trochę na grozie, która charakteryzowała oryginał.


Bardzo dobrze wypada nowa wersja "Land Of Immortals". Potężne brzmienie doskonale współgra tutaj z głosem Giaccoma, który pokazuje swoje możliwości i naprawdę potrafi zachwycić. Nie jest Fabiem, ale nie należy się tego po nim spodziewać. Facet nie tylko odnajduje się w tym brzmieniu, ale ma też doskonale zbliżoną barwę głosu i mam nadzieję, że dla obecnego Rhapsody Of Fire będzie tym czym dla Queensryche po wyrzuceniu Geoffa Tate'a stał się Todd La Torre. Nie ustępuje jej także nowa wersja "Emerald Sword", która stała się jeszcze szybsza i żywsza, może nawet bardziej folkowa niż miało to miejsce to w oryginale. Na siódmym miejscu wylądował utwór tytułowy pierwszego albumu Rhapsody, czyli "Legendary Tales" i ten również trzyma naprawdę wysoki poziom. Muszę przyznać, że wstęp robi tu mocne wrażenie, niemal tak samo dobre jak ten z oryginału, który po latach może jedynie trochę razić dużo surowszym brzmieniem niż ma to miejsce na najnowszej wersji, z drugiej strony całość może się też wydać bardziej przaśna i pompatyczna niż wcześniej. Drugą połowę płyty otwiera bardzo intensywny "Dargor, Shadowlord of the Black Mountain", który już w oryginale był naprawdę mocnym numerem. "When Demons Awake", który znalazł się na pozycji dziewiątej również nie zostawia złych wrażeń, jednak szorstkie, growlowane (?) wokale z tegoż brzmią znacznie gorzej niż w pierwotnej wersji.

W "Wings of Destiny" można poczuć lekkie znużenie, bo album ma ten mankament, że jest zdecydowanie za długi przy swoim założeniu "odgrzewania starych numerów". Mimo to nadal nie jest źle. Na chwilę robi się rzewniej i wolniej, co też dobrze robi po wcześniejszych bardzo intensywnych kawałkach, zwłaszcza przy wzięciu pod uwagę nowoczesnego brzmienia, które jest bardzo głośne. Po wyciszeniu orkiestrowe wejście "Riding the Winds of Eternity" i następujące po nim gitarowe uderzenie jest doskonałym powrotem do szybszych zagrań, ale także tych bardziej epickich. Szkoda tylko, że trochę czuć tu brak magii oryginału. Znacznie lepiej wypada "The Dark Tower Of Abyss", który potrafi zachwycić swoim nowym potężnym brzmieniem, a przecież w oryginale wciąż potrafi zrobić równie mocne wrażenie. Warto też zwrócić uwagę na tekst, który znów wyraźnie odnosi się do okładki - i z siódmej bramy ciemnej wieży umarli wracali do życia, by stanąć na przeciw niego. Zbliżając się do końca otrzymujemy jeszcze "Holy Thunderforce", który jest jeszcze szybszy niż oryginał i jeszcze bardziej barokowy, co również wychodzi mu na dobre, choć i w tym wypadku oryginał wciąż potrafi wywoływać ciarki większe niż wersja uwspółcześniona. Na koniec wybrano "Rain of the Thousand Force", który w odświeżonej odsłonie jest jeszcze bardziej epicki ze względu na podkręconą prędkość, poza tym jak w wypadku poprzednich numerów większych zmian na próżno tutaj szukać. Japońska wersja płyty zawiera jeszcze "Where Dragons Fly" w której wracamy do bardziej teatralnej i spokojniejszej strony dawnego Rhapsody i również ona wypada interesująco, a jednocześnie najmocniej słychać, że Giaccomo nie jest Fabiem, ale i tu należy podkreślić, że wypada nadzwyczaj dobrze.


"Legendary Years" patrzący wstecz na pierwsze pięć lat działalności grupy w żadnym przypadku nie przynosi Rhapsody Of Fire ujmy. Nowe wersje są zrealizowane z pietyzmem, szacunkiem i brzmią bardzo przyjemnie. Znakomicie odnajduje się w tym materiale nowy perkusista Manuel Lotter i oczywiście Giaccomo Voli, który może nie ma takiej siły w głosie jak Fabio Lione, ale nie można też powiedzieć, że sobie nie radzi. Nie pokazuje tutaj pazura, ani w moim odczuciu pełnego spektrum swoich możliwości, ale brzmi w tym materiale świeżo i miejscami bardzo porywająco. Z całą pewnością nie będzie to dobry start dla wszystkich, którzy jeszcze Rhapsody Of Fire nie znają, ani album o którym będzie się mówiło latami. Nie jest to także żaden przełom dla gatunku, bo nie oszukujmy się Włosi co mieli do pokazania i przekazania światu w tym względzie już przekazali. Rhapsody Of Fire wciąż jest silnym zespołem i ta "składanka" to potwierdza, ale prawdziwym testem będzie nowa płyta z premierowymi kompozycjami. Tej, spokojnie mogłoby by nie być, choć na pewno słucha się jej przyjemnie. Bez oceny

* I wygląda na to, że nie po raz ostatni. Wszak gdy Rhapsody Of Fire wyda drugi album z Giaccomo Voli przy mikrofonie i w dodatku z nowym materiałem de facto debiutują... po raz piąty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz