wtorek, 17 maja 2011

Relacja VII: Zlot motocyklowy (Gołuń 14 – 15 V 2011)


1. Jazda do Gołunia (po czesku jizda)

Z początku miałem jechać do Gołunia z moim kolegą Marcinem „Klerykiem” Kowalewskim z zespołu Blind Crows, ale okazało się, że nie zmieszczę się do jego samochodu, toteż zostało ustalone, że jadę z Michałem Kołczyńskim - basistą grupy Hurricane (która podobnie jak Wrony, miała wystąpić na zlocie motocyklowym w Gołuniu, obok Manijoce, Mietek Blues Band i White Room). Z Gdyni pojechaliśmy wpierw do Gdańska, by zabrać z stamtąd perkusistę zespołu Jarka Chmielewskiego oraz gitarzystę Jacka Zaorskiego. Ściśnięci w małym samochodzie, bo jechała z nami też żona Jarka, Sylwia, wyruszyliśmy w drogę do Gołunia.
W trakcie jazdy przy dźwiękach ciężkiej metalowej muzyki najróżniejszego typu, rozmawiając i śmiejąc się do rozpuku, nie obyło się bez małych problemów z dojazdem, jednak udało się dojechać na czas i przede wszystkim w jednym kawałku, w specyficznej, ale bardzo sympatycznej atmosferze.
Na miejscu byliśmy przed siedemnastą. Okazało się, że Manijoce nie będzie, więc wkrótce potem na scenie zaczął się rozkładać Hurricane. Drugi gitarzysta i wokalista grupy, Kamil Opaliński już był na miejscu, gdyż przyjechał z Klerykiem i częścią sprzętu.
Wraz ze składem Wron przyjechał też ich znajomy, Kefas - gitarzysta i wokalista, gdańskiej grupy Afera.

Motocykliści, również już byli na miejscu, bowiem przyjechali znacznie wcześniej w uroczystej paradzie, której niestety nie widziałem. Widok potężnych, pięknych maszyn i setek mężczyzn (i kilku kobiet) w skórach w różnym wieku, robi wrażenie, a także momentami, wywołuje przerażenie. Co niektórzy motocykliści po kilku piwkach wyjeżdżali sobie bowiem, poza ośrodek i próbowali wykonywać skomplikowane ewolucje, co dla niektórych mogło nie skończyć się zbyt dobrze, ale na szczęście do żadnego wypadku nie doszło.

2. Huragany - Szatany

Jako się rzekło pierwszy wystąpił Hurricane. Zespół powstał w 2007 roku z inicjatywy gitarzysty Jacka Zaorskiego i niebędącego już w zespole, drugiego gitarzysty Kamila Janulewicza. Po kilku drobnych roszadach na przestrzeni lat, w składzie grupy grają: Jacek Zaorski na gitarze, Michał Kołczyński na basie, Kamil Opaliński na gitarze i wokalu oraz perkusista Jarek Chmielewski. Grupę tę widziałem raz, na WOŚPie w styczniu 2010 roku i nie zapamiętałem jej jakoś specjalnie. W pamięć wbiło mi się tylko, że mój kumpel kupił od nich połamany talerz. Basista Hurricane’a na wspomnienie tego wydarzenia, uśmiechnął się znacząco i zapytał: „Pewnie wyklepał i teraz na nim gra?”, na odpowiedź, że powiesił sobie na ścianie, uśmiechnął się jeszcze szerzej: „Heh, te nasze koślawe podpisy”. – „Zaraz się zmyły, bo śnieg padał jak wracaliśmy” – dodałem. –„A szkoda, hehe… miła pamiątka w każdym razie, jak sądzę.” – odparł. –„I kupiony w szczytnym celu.”
A koncert na zlocie? Trzeba przyznać, że udany. I to nawet bardzo. Głównie za sprawą, jak na imprezę plenerową, wyjątkowo dobrego dźwięku. Zazwyczaj coś buczy i szumi, jest źle z tym dźwiękiem, nawet jak gra jakaś większa kapela. Tym razem jednak, można było zaszyć się w pokoju i jeszcze wszystkie dźwięki dochodziły idealnie słyszalne (o czym później).


Grający luźną mieszankę melodyjnego groove metalu z metalcorem, Hurricane zagrał dość krótki set, bo grali niecałe czterdzieści minut, a miało się nawet wrażenie, że grali jeszcze krócej, a szkoda, bo grali bardzo przyjemnie i ciekawie. Bardzo podobało mi się wejście w drugim utworze o francuskojęzycznym tytule, oraz rewelacyjny „Out of Mind”.
Fantastycznie wypadł też utwór „Wake up from the dream” brzmiący jak wyjęty z twórczości późnego Testamentu zmieszany z progresywnym szlifem na końcówce i szybką, tylko krótką, solówką. Nie rozumiem też, czemu ten kawałek zagrali na koniec.
Niektórzy twierdzili, że bas był dobrze słyszalny, ja niestety basu nie słyszałem prawie wcale, choć stałem kilka metrów od sceny wraz z Kefasem i całym składem Wron.
Kefas skwitował Hurricane jednym słowem: „Szatany”. I coś w tym jest…, ale o tym również później…
Bardzo podobała mi się wyrazista gra Chmielewskiego na bębnach. Choć, niektórzy mówili mi potem, że stopa była trochę zbyt głośno, uważam, że obok ciekawych riffów i pomysłów, to Jarek wypadł najbardziej interesująco. Nie, żeby pozostali ustępowali mu umiejętnościami czy stylem gry, pod tym względem są zgrani świetnie i nie ma co do tego wątpliwości. Po prostu, właśnie on przykuł moją szczególną uwagę, jeśli chodzi o grę, zwłaszcza technikę.
Mam wątpliwości co do wokalu, o czym poinformowałem chłopaków. Nie jest zły, nic z tych rzeczy. Jednak odnoszę wrażenie, że do tego typu grania przydałby się bardziej drapieżny, agresywniejszy wokal w rodzaj Dimebaga z Pantery, zbliżający się nawet do growlu, tymczasem Kamil śpiewa moim zdaniem, trochę za czysto. Kamil przyznał mi rację, że nie do końca z tym wokalem u niego jest tak, jakby się chciało żeby było.

Idiotycznie wypadł koleś, który zapowiadał Hurricane’a i co chwilę rzucał „słynny zespół, słynny zespół” – jak katarynka powtarzał w kółko to samo. Nie wiem, czy Hurricane jest takim słynnym zespołem… wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, że nie jest jeszcze znany na tyle szeroko, żeby mówić o nim słynny. I jeszcze na koniec, kiedy skończyli grać rzucił, że „to będzie mega gwiazda”. Nie wiem czemu „mega” i czemu „gwiazda”, ale słowa te nie były, jak sądzę, wypowiedziane serio.
Hurricane to zespół bardzo dobry i obiecujący, wyraźnie szukający własnej ścieżki w mocno już wytartych muzycznych szlakach, ale robiący to z dużą ilością energii i indywidualnego, świeżego podejścia. Kiedyś Hurricane może i będzie zespołem znanym i słynnym, ale „mega gwiazdą” raczej nie będzie, to nie Madonna, ani Lady Gaga. Takie zespoły jak Hurricane, mega gwiazdami nie zostają, chyba, że mamy na myśli kapele- legendy w rodzaju Led Zeppelin, Deep Purple, The Who, Metallici, wspomnianej Pantery czy Dream Theater, a do czegoś takiego dla Hurricane’a jeszcze spory kawałek drogi do przebycia i koncertów do zagrania. Tymczasem pozostaje jednym z kilku, bardzo obiecujących trójmiejskich zespołów.

3. Ślepe Wrony

Koncert Wron poprzedziło rozdanie nagród motocyklistom (jakieś konkursy, loterie), obowiązkowe pokazanie dupy (Kefas nieco wcześniej powiedział tak: „Na zlocie motocyklowym musi być pokazana dupa”), więc dupę jakiś motocyklista pokazał oraz opowieść o „najtwardszych motocyklowych dupskach” z… Wadowic. I wreszcie na scenę wyszedł Blind Crows, który nie tak dawno rozstał się ze swoim dotychczasowym perkusistą Piotrem Paluchem. Za perkusją po raz pierwszy zasiadła Agnieszka Mania, nowa członkini zespołu, która przeszła chrzest bojowy po miesiącu zaledwie od momentu dołączenia do Wron.
W czasie ostatnich przymiarek zabrzmiał wstęp „Stalowej Pięści” (czyli legendarnych „Wyciszeń” ;P ), a następnie „Blind intro”, które płynnie przeszło w moją ulubioną „Drogę”. Następnie zagrali „Plons”, „Nie uciekaj” i „Auto”. Pod sceną zbiera się coraz więcej zainteresowanych motocyklistów, którzy przy „Dodzi w Wejherowie” zaczęli tańczyć, obyło się zatem bez (obowiązkowych dla niektórych) kozaków. Następnie zabrzmiał świetny „Kłamca” w nowej bardziej drapieżnej odsłonie i cover piosenki z „Pana Kleksa”. Lirycznie zaczynający się „Pająk” poprzedzony krótkim zapalniczkowym wejściem Kitka, a potem publika zupełnie oszalała.

Przy „Bartku Ś” publika się na chwilę rozrzedziła. Ten utwór też zyskał nową aranżację – intrygujące narastające wejście osadzone na basie oraz szybsze tempo w refrenie, a także wyraźnie zaakcentowany został drugi wokal należący do Kleryka. Wreszcie brzmi on pewnie i nie jest skrywany, jak miało to miejsce dotychczas. Kolejnym utworem był rewelacyjny „Zaginiony”, który dzięki nowemu progresywnemu szlifowi zrobił się agresywniejszy i wyraźnie ciekawszy od wcześniejszych wersji. I do tego fantastyczne, melodyjne solo Kleryka na gryfie, szkoda tylko, że takie krótkie.
Ostatnim utworem był nowy kawałek Wron, zatytułowany „Nic”, w którym przez pierwszą połowę Kitek śpiewa wraz z Agnieszką, która podeszła specjalnie do mikrofonu, zaaranżowany jedynie na gitary, a na koniec wróciła za perkusję. Cóż, miły akcent na wyróżnienie nowego członka tj. członkini, ale jak dla mnie ten utwór był (i chyba zostanie) małym zgrzytem, takim potworkiem (każdy zespół pewnie ma swojego utworka-potworka).


I na bis, jeszcze raz „Droga” przy której jakiś grubas wpierdzielił się na scenę i dobierał się, jednak bez powodzenia, do mikrofonu.
Znacząca zmiana nastąpiła właśnie w kwestii perkusji, która jest wyważona, odpowiednio agresywna lub wyciszona, szybka lub wolna, narastająca w odpowiednich momentach. W porównaniu do Palucha, który łomotał i siłował się z perkusją, jakby grając na odwal, Mania jest znacznie lepsza. Już na tym koncercie, (swoim debiucie, za co ogromne brawa), pokazała, że idealnie nadaje się do Wron. Gra naprawdę dobrze i zaskakująco intrygująco buduje napięcie, którego chyba trochę brakowało, gdy grał z nimi Paluch. Poza tym, jest to bardzo sympatyczna dziewczyna. I jeszcze mała rzecz, Michał „Frodo” Moroz – drugi gitarzysta Blind Crows, wciąż za bardzo kryje się z boku sceny, jakby obawiał się, że zostanie zjedzony przez publikę lub resztę zespołu. Złapać go w kadrze zdjęcia, zakrawało o cud. Więcej pewności siebie! Nie uciekać na tyły!
Podsumowując, Wrony zaprawdę wróciły. W nowym, bardzo dobrym i mocnym składzie, który pokazał nowe (obiecane i wyczekiwane), bardziej agresywne i zadziorne oblicze. Gołuń został przez Blind Crows zdobyty i to trzeba przyznać z dużym powodzeniem i zainteresowaniem publiczności. Obrana aktualnie przez Wrony ścieżka grania na większych, plenerowych imprezach i nowe przearanżowane wersje utworów wskazują, że postrzępione skrzydła znów nabrały wigoru, a ślepota wcale nie przeszkadza w locie, mimo licznych przeciwności, które w ostatnim czasie spotkały zespół. I oby tak dalej!

4. Co robią ekipy po graniu…

Naturalnie piją. Niektórzy, to pili również przed, w trakcie i po (zespół White Room). My zaś, to znaczy cały skład Wron, ja, Kefas i znajomi Agnieszki, poszliśmy zrobić sobie grilla.
Na scenie ulokował się w tym czasie Mietek Blues Band. Ładnie to wszystko brzmiało, ale tak jakoś za miękko. Brakowało im energii, ale jak powszechnie wiadomo: jest majówka lub lokalny festiwal, musi być Mietek, a jak jest Mietek, jest impreza.
Około północy na scenie pojawiła się striptizerka. Motocykliści byli wyraźnie zachwyceni, ja popatrzyłem raczej bez entuzjazmu. Nie była jakaś powalająca, a moim zdaniem jedynie estetyczna, ale zdjęła z siebie wszystko, także dla niektórych zapewne było na co popatrzeć. Ja takich rzeczy nie lubię.

Wróciliśmy do picia piwa i jedzenia kiełbasek przy naszym grillu, do którego przyłączyli się Michał i Kamil z Hurricane’a. Tymczasem na scenie zaczęła grać kapela White Room, grająca, naprawdę świetnie i bardzo energetycznie, covery różnych kapel (polskich i zagranicznych). Z powodzeniem wykonywali zarówno szlagiery Dżemu, jak i kultowe „Children of the Revolution” T. Rex.
Około drugiej stwierdziliśmy, że czas się zbierać. Pokój, który Wrony miały wynajęty specjalnie dla siebie, zapełnił się nieoczekiwanie znajomymi Agnieszki, toteż ja, Kleryk i Bartek przenieśliśmy się do pokoju obok, który był wolny. W ogóle całe pięterko ośrodka składało się z wolnych pokoi, z czego również skorzystał później zespół White Room.
White Room był doskonale słyszalne w pokoju, mimo zamkniętych okien, toteż niemiłosiernie wydłużone i wymęczone we wszystkie strony „Whiskey – moja żono” Dżemu (ponad piętnastominutowa wersja) było już w pewnym momencie nie do zniesienia, a do tego po chwili jeszcze doszedł dźwięk głośnego niczym silnik motocykla albo warkot dzikiego zwierza, chrapania jakiegoś motocyklisty, który rozłożył się w korytarzu. White Room skończył grać koło trzeciej nad ranem, a my tymczasem już spaliśmy, ale wcale się nie wyspaliśmy.

5. Droga (be)z powrot(u)em

Następnego dnia, po śniadaniu, zebraliśmy swoje rzeczy i po krótkich negocjacjach, stanęło na tym, że wracam z… Hurricane’em. A dokładniej mówiąc w tym samym składzie, co jechałem do Gołunia. Wracaliśmy tą samą drogą, co jechaliśmy, po drodze zahaczając jeszcze o stację benzynową, na której zatrzymała się również ekipa White Room (naturalnie po paliwo, tzn. po piwo, którego Ci przesympatyczni panowie w średnim wieku najwyraźniej nie mieli dosyć).
Droga powrotna nie obyła się bez mocnych rozmów i wrażeń przyprawiających o stawanie włosów dęba. Tak więc, Michał, który prowadził swoją czerwoną Suzuki Swift (która w trakcie koncertów dawała efekty świetlne, cały czas migając światłami), rozgadał się o Vladzie Palowniku i nabijaniu na pal, następnie o grzebaniu zmarłych i prosektoriach.
Przy takich tematach, próba wyprzedzania, mogła skończyć się tragicznie, jednak Michał zachował rozsądek i szybko zrezygnował z szarżowania na inne samochody. Dalsza podróż do Gdańska, gdzie wysiadł Jacek, Jarek i jego żona Sylwia, odbyła się już bez ekscesów, i ze znacznie normalniejszymi tematami.
Do Gdyni jechałem już tylko z Michałem i rozmowa zeszła na tematy około muzyczne. Michał wysadził mnie pod urzędem miasta, po czym bardzo serdecznie pożegnaliśmy się, wymieniwszy się jeszcze kontaktem do siebie (na wszelki wypadek).
W domu byłem dokładnie o drugiej po południu, zjadłem krzepiący krupnik mojej mamy i wykąpawszy się, poszedłem spać (bo byłem padnięty).
Podsumowując, to był bardzo udany (i specyficzny) weekend. Fantastyczny klimat całej imprezy, bardzo dobre koncerty i bardzo sympatyczne (bliższe) spotkania (trzeciego stopnia) z zespołem Hurricane (i White Room – z panem Darkiem, to się witałem chyba ze piętnaście razy w niedzielę rano). Liczę na to, że kiedyś uda się powtórzyć wypad, może nawet na nieco dłużej i przy lepszej pogodzie – jeden słoneczny dzień to wszak mało, a z chęcią pobyłoby się nad jeziorem kilka dni. A Huragany… to zaiste Szatany. Bardzo sympatyczne Szatany.

Specjalne podziękowania dla mojego dobrego kolegi Kleryka, który zaprosił mnie na Zlot i koncert Blind Crows w Gołuniu, całego zespołu i dla Kefasa, jak również dla ekipy Hurricane’a, a zwłaszcza dla Michała, za bezpieczną (i niepozbawioną dreszczyku emocji) jazdę do Gołunia i z powrotem do Gdyni... Wielkie pozdro dla wszystkich! Lupus.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz