czwartek, 17 lipca 2025

Death Machine - Dawning Eyes (2025)


Bardzo bym chciał, żeby było inaczej, ale niestety wieje nudą...


Dziewiętnaście numerów i ponad siedemdziesiąt minut to trochę za dużo jak na ten rodzaj muzyki, który gra duńska formacja Death Machine. Kwartet z Kopenhagi gra coś, co sklasyfikować można jako mieszankę indie rocka z alternatywą i folkiem w sosie lat 70tych i 80tych. Wbrew pozorom to wcale nie brzmi jak zły pomysł, bo słychać tu wpływy Davida Bowiego, A-ha czy nawet bardziej współczesnego British Sea (Power), ale problem jest taki, że płyta kompletnie nie potrafi do siebie przyciągnąć i zaangażować. Kompozycje zlewają się i nie tworzą spójnej konstrukcji piosenek. Być może gdyby płyta była rozbita na dwie części, nawet osobne wydawnictwa, jej odbiór byłby lepszy. Nie chce przez też powiedzieć, że nie ma tu dobrych utworów czy nawet momentów, które są naprawdę udane, Nie mam też porównania do wcześniejszych albumów Death Machine i niespecjalnie jestem zachęcony do ich sprawdzenia. 

Płyta zaczyna się całkiem klimatycznie, bo "Opium Wound" fajnie łączy psychodelę i eksperymenty w stylu Bowiego z doomem, ale już "Beat the Drum" może zaskoczyć nagłą zmianą tempa w nieco bardziej taneczne tony, choć nadal bliskie estetyce Bowiego. "Vending Machine" jeszcze mocniej sięga w eteryczność, do tego stopnia, że kojarzył mi się z kiepskimi... pościelówami. Lepiej wypada "First Blood" mogący kojarzyć się ze stylistyką Simon & Garfunkel, ale z nieco mocniejszym rozwinięciem. Całkiem niezły pod względem klimatu i zabawy stylistyką pop jest "The Offer", choć jak dla mnie jest zbyt łagodnie. Zaskakujący jest utwór następny czyli "Found a House", który sięga już bardziej po ejtisowe brzmienie, ale w stylistyce Toto czy klimatów wyrwanych rodem z serialów w rodzaju "Magnum P.I" czy "Miami Vice". W podobnej stylistyce pozostajemy w przyjemnym "Modern Man", choć klimat znów się zmienia w bardziej eteryczne, pachnące Bowiem dźwięki w "Dawning Eyes", by następnie znów zmienić atmosferę w rozedrganym, pulsującym elektroniką i przy tym całkiem ciekawym "Free Soloing". Gorzej wypada monotonny i przeraźliwie smutny "The Sun". Wtóruje mu "Fences" mogący kojarzyć się z wyziewami Eda Sheerana i tym podobnych artystów. 

Nieco lepszy jest "Black Holes", który przywodził mi na myśl spokojniejsze numery z początków kariery British Sea (Power). Podobne odczucia pojawiają się przy "Morning Lght" i jest to całkiem przyjemny numer, ale jego problem tkwi w bardzo zbliżonym brzmieniu i bardzo powolnym brzmieniu, które nie przyciąga. Nie najgorsze są utwory zatytułowane "Molten Eyes" czy "Old Curcuits" aczkolwiek dalej poruszamy się po przeraźliwie monotonnej skali. Ta sama stylistyka zaczyna nużyć w "Lifetime" czyli pozycji szesnastej, a zaczyna denerwować w "Orbiting". Przedostatnia pozycja choć zatytułowana "The Disco Song" poza tytułem w ogóle nie sięga po dyskotekowe czy ejtisowe vibe'y i ponownie brnie w rozciągnięte, monotonne, dziwnie smutne dźwięki. Zaskakujący na tym tle jest całkiem udany "Years" kończący album który choć również sięga po lekkie, monotonne i eteryczne dźwięki przynajmniej jest jakiś. 

 

Na pewno znajdą się wielbiciele takiej muzyki, choć dla mnie zabrakło większej zadziorności, większej eksploracji czy przysłowiowych fajerwerków, w które obfitowały lata 70te i 80te. Nie musieliby wcale sięgać po metal, ale jeśli nawet robi się lekkie, wręcz popowe piosenki, to budowanie ponad siedemdzisięciominutowego krążka wokół dziewiętnastu numerów o bardzo podobnej, bardzo łagodnej stylistyce zakrawa wręcz o masochizm. Płyta nie jest intensywna, nie trafia w (moje) serducho, choć nawet doceniam pewien artyzm czy chęć zostania Davidem Bowiem choćby na chwilę.

 

Ocena: Pierwsza Kwadra

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz