Napisała: Karolina "The Superunknown" Andrzejewska
Pierwszy singiel Queens of the Stone Age jaki pojawił się po sześciu latach ich milczenia przewrotnie rozpoczynał się od słów: „Use once and destroy”, ale przyniósł ze sobą wszystko to, z czego słynie brzmienie tego zespołu – brudną przebojowość ze świetnymi gitarowymi riffami i wokalem Josha Homme’ego perfekcyjnie wyrażającym emocje, których akurat tutaj zaprezentowano całą gamę.
Nie inaczej sprawa się ma z resztą wydanego dwa miesiące temu albumu grupy z Seattle, „In Times New Roman” wprost kipi bowiem od wszelkich namiętności. A przecież tym sformułowaniem można z powodzeniem określić nie tylko pozytywne odczucia, ale także złość, rozczarowanie, ból i lęk, które w warstwie lirycznej na płycie zdecydowanie dominują. Josh Homme znów bawi się tu słowem, co więcej - tworzy własne, a także szuka wieloznaczności. Artysta w jednym z wywiadów powiedział nawet, że od bycia precyzyjnym woli sytuacje, gdy jego słowa malują obraz, który każdy z odbiorców może dowolnie i po swojemu zinterpretować. Obraz malowany na „In Times New Roman” nie może być jednak utrzymanym w pastelowych barwach krajobrazem. Nie pozwalają na to choćby wydarzenia, z jakimi Joshua zmagał się przez kilka ostatnich lat - spektakularne rozstanie z matką trójki swoich dzieci, walka o przejęcie nad nimi opieki, bardzo poważna choroba, a po drodze covid i wymuszona izolacja.
Homme nie po raz pierwszy w tekstach odwołuje się do własnych doświadczeń, czego najlepszym przykładem jest powstanie wydanego przez QOTSA w 2013 roku albumu „…Like Clockwork”, na którym słychać wyraźne odniesienia do depresji w jaką Josh popadł po tym, gdy podczas rutynowej operacji omal nie stracił życia.
„In Times New Roman” to także przedzieranie się przez gąszcz bolesnych przeżyć, z których na pierwszy plan wysuwa się doznane przez autora poczucie zawodu. To jednak nie wszystko, bowiem co i rusz zderzamy się tu także z oczywistościami, których jednakowoż na co dzień wolimy nie dostrzegać. A przecież to bezsprzeczne, że każda istota - od lwa po motyla, kiedyś umrze, że każdy z nas w pełni posiada jedynie swoje ciało, a prawda jest tylko kawałkiem gliny, który formujemy w kształt, który nam pasuje. Brzmi dołująco? Dla mnie raczej realistycznie, choć przecież wielu z nas lubi kolorować rzeczywistość i nie dopuszczać do swojej świadomości trudnych refleksji.
Zostawmy jednak na chwilę teksty, bowiem muzycznie „In Times New Roman” również niesie ze sobą konkretny pakiet emocji. Rozpoczyna się ostro i dynamicznie, i mam wrażenie, że zarówno „Obscenery”, jak i następujący po nim „Paper Machete” (fantastyczna gra słów w tytułach!) są swoistym powrotem do przybrudzonego brzmienia QOTSA sprzed albumu „Villains”. I w ogóle, pomimo tego, że na nowym krążku jest melodyjnie, to jednak zdecydowanie nie tak przebojowo jak na jego poprzedniku. Mocnym punktem płyty jest z pewnością utwór „Made to Parade” z marszowym, nieco musicalowym rytmem i gitarową ścianą w tle, a jako niezwykły (choć równocześnie totalnie w klimacie muzyki QOTSA) jawi mi się egzotyczny „Sicily”, w którym istotną rolę odgrywają smyczki oraz specyficzny sposób śpiewania Homme’ego. „What the Peephole Say” to z kolei wyraz drzemiącego w bohaterze buntu, a może też tęsknoty za możliwością bezpardonowego łamania reguł. Zamykający całość "Straight Jacket Fitting", głównie za sprawą podniosłych wykonań koncertowych, już zdążył natomiast urosnąć do rangi kompozycji kultowej.
fot. Andreas Neumann |
Wszystkie cztery single – trzy wydane jeszcze przed pojawieniem się płyty („Emotion Sickness”, „Carnavoyeur" i „Paper Machete”), oraz jeden („Negative Space”), który ukazał się dosłownie kilka dni temu, zostały wytypowane wprost koncertowo po to, aby przybliżyć atmosferę albumu tym, którzy nie zdecydowali się jeszcze na jego zakupienie. Ostatniemu singlowi towarzyszył też „kosmiczny” teledysk, a całości wydawnictwa fantastyczna, w mojej ocenie, oprawa graficzno-wizualna. Jestem absolutną fanką również tej strony twórczości Queensów, a ich współpracę z artystą ukrywającym się pod pseudonimem Boneface uważam za połączenie idealne. Prace tego twórcy są niepokojące i wymowne, dużo w nich symboliki i, co ciekawe, na każdej z trzech okładek płyt, które robił dla QOTSA mamy szansę doszukać się motywów związanych ze zniewoleniem czy dominacją. Można to potraktować jako jeden z motywów przewodnich także w odniesieniu do „In Times New Roman”, już w jednym z pierwszych umieszczonych na albumie wersów Josh Homme śpiewa bowiem o tym, że z niczego nie rezygnuje a jedynie poddaje się biegowi zdarzeń.
„In Times New Roman” jest dla mnie albumem surowym, i w najlepszym tego słowa znaczeniu nieokrzesanym, a przy okazji stanowi swoisty powrót do korzeni, któremu z pewnością nie można zarzucić błędów produkcyjnych. Być może w trudnych momentach i po wyczerpujących przeżyciach człowiek szuka po prostu tego, co mu najbliższe – szczerości przekazu i mocy, dzięki której w pełni wyrazi swoje uczucia.
Tytuł albumu, który, nota bene, także jest grą słów, trafnie podsumowuje zarówno jego zawartość, jak i czasy, w których przychodzi nam żyć – czasy iście rzymskiej uczty będącej jednak kamuflażem dla skrywanych pod powierzchnią wewnętrznych konfliktów i brudów. Wspaniała dojrzała płyta, stworzona przez doświadczonych życiowo muzyków dla rozumiejących ten przekaz ludzi. A więc nie dla wszystkich, ale bycie spadającym z taśmy efektem masowej produkcji nigdy nie było przecież intencją członków Queens of the Stone Age – jednego z najciekawszych zespołów w historii muzyki.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz