Po przybiciu żaglowcem do portów mitycznej krainy, nadszedł czas na zejście do krypt w poszukiwaniu (kolejnych) skarbów...
A tych z całą pewnością nie brakuje na drugiej płycie studyjnej szwajcarskiej grupy Megaton Sword. Ta powstała w 2018 roku w Zurychu formacja, zadebiutowała epką "Niralet" w 2019, a następnie szturmem wbiła się w scenę retro metalową swoim znakomitym pierwszym długogrającym albumem "Blood Hails Steel - Steel Hails Fire" wydanym w 2020 roku. Po trzech latach, w lutym pojawiło się ich drugie wydawnictwo, które sprawia, że ma się ochotę chwycić miecz i topór, a następnie wyruszyć na poszukiwanie skarbów oraz na bitwę z orkami albo jakimiś demonami. Będący swoistą kontynuacją amerykańskiego Manilla Road swoim stylem wyraźnie nawiązuje do zespołu nieodżałowanego Marka Sheltona, ale też zdecydowanie nie brakuje w tym graniu własnej tożsamości i niezwykle porywającego, świeżego podejścia.
W
czasie niespełna czterdziestu minut panowie zmieścili osiem numerów,
które można podzielić na dwie części - obie powiązane jednym członem z
tytułu płyty. Tak zwaną stronę A z podtytułem "Power" zaczynamy od
utworu "The Raving Light of Day", który otwierają marszowe bębny oraz
kapitalny gitarowy riff oraz ciężki basowy rytm w tle. Powolne, ale
ciężkie tempo oraz surowe, duszne, nieco staromodne brzmienie wypada w
nim z kolei bardzo epicko i wprost znakomicie, a wszystko w duchu
Manowar czy Manilla Road. Po świetnym otwarciu, wpada "Iron Plains" z
równie mocnym wejściem, tym razem gitarowym i jakby utrzymanym w duchu
starego Iron Maiden, choć co zaskakujące wokal bliższy jest tutaj
manierze Ozzy'ego Osbourne'a - na co przy debiucie przypadkiem zwrócił
uwagę mój ojciec - z tą różnicą, że wokalista Megaton Sword ma dużo
lepsze umiejętności, aniżeli (bez urazy) kiedykolwiek miał Ozzy.
Naprawdę trudno się od tego kawałka oderwać. Po nim pojawia się "Power" w
którym zdecydowanie nie brakuje mocy, a panowie nawet na moment nie
próbują zwalniać. Potężne marszowe tempo, osadzone na znakomitym
gitarowym riffie, masywnej perkusji oraz kapitalnym budowaniu napięcia.
Fantastycznie jest też pod względem wokalu, bo Uzzy Unchained (jak
tytułuje się wokalista) pokazuje swoje możliwości i skalę oraz teatralne
zacięcie, które momentami z kolei może przypominać... Danzinga. Równie
kapitalny i rozpędzony jest "Cowards Remain" w którym znów nie brakuje
ani tempa, ani znakomitej perkusji, ani świetnego riffu, ani
fantastycznego basu, który prowadzi razem z gitarami cały numer.
Stronę B, czyli "Might" otwiera kawałek zatytułowany "Raikaszi". Tym razem zaczynamy od klimatycznego wstępu z szumem wiatru, krakaniem kruków i lamentem, który następnie płynnie przechodzi do akustycznego wstępu przełamywanego ostrym riffem i perkusją oraz mocniejszym rozwinięciem. Power ballada, jak można by określić ten numer ma w sobie z kolei coś z Led Zeppelin czy Budgie na sterydach. Perełka. Po nim wpada fenomenalny "All Wicked Schemes Unite" w którym panowie znów budują napięcie potężnym, powolnym, marszowym tempem, by szybko rozbudować go w świetnie zaaranżowany epicki i melodyjny spektakl. Jako przedostatni pojawia się drugi tytułowy, czyli "Might". W nim, wracają nieco Iron Maidenowe gitary, ale panowie grają znacznie szybciej i ponownie wyraźniej nawiązują do stylistyki Manilla Road czy Manowar. Zdecydowanie nie brakuje tutaj potęgi, a choćby tylko jeden numer, mógłby lecieć w zapętleniu i nie znudziłby się chyba nikomu lubiącemu takie granie. Na koniec panowie zaserwowali tym razem utwór zatytułowany "Babe Eternal", który zaczyna się pianinowym wstępem. Klimatem zdają się tutaj nawiązywać do Savatage i jest to nawiązanie piękne, melodyjne, poruszające i znakomicie pomyślane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz