czwartek, 18 maja 2023

The Ocean Collective - Holocene (2023)

 

Suplement do zakończonego paleontologicznego cyklu opartego o ery geologiczne... 

 

... który zaczyna się tam, gdzie skończyła się płyta "Phanerozoic II: Mesozoic/Cenozoic" z 2020 roku, czyli w Holocenie o którym panowie postanowili opowiedzieć nieco szerzej. To dziesiąty studyjny album The Ocean Collective (jedenasty, licząc z ponownie nagranym albumem "Fluxion" z 2004 roku, który pojawił się w 2009 roku), a zarazem będący podsumowaniem podróży niemieckiej formacji w czasie i przestrzeni. Tym razem skupiając się całkowicie na współczesności rozwija brzmienie znane z dwóch ostatnich płyt, ale także jeszcze mocniej sięga po nowocześniejsze rozwiązania, które wcześnie nie były w ich muzyce obecne lub były jedynie zaznaczane: elektronikę oraz mocniej akcentując syntezatory, ale zarazem zgrabnie żonglując odniesieniami do wcześniejszych płyt ze swojej dyskografii. Tym razem historię rozpisano na osiem utworów o łącznym czasie niecałych pięćdziesięciu dwóch i pół minuty, które podobnie jak miało to miejsce w przypadku wcześniejszych odsłon geologicznego konceptu Niemców, w większości bierze tytuły od okresów klimatycznych składających się na Holocen według Klasyfikacji Blytta-Sernandera. I tak, kolejno mamy: Preboreał, Boreał, Atlantyk, Subboreał oraz Subatlantyk. Ponadto, między Boreałem, a Atlantykiem pojawia się utwór "Sea of Reeds"; a pomiędzy Subboreałem a Subatlantykiem pojawiają się dwie kompozycje, zatytułowane "Unconformities" oraz Parabioza.

Holocen, dawniej aluwium to najmłodsza, trwająca współcześnie, epoka geologiczna.

Preboreał (10000 - 9000) Otwierający album numer "Preboreal" został opowiada o - jak można się dowiedzieć z notki prasowej o płycie - tym jak "nasze współczesne społeczeństwo instagramowe jest uosobieniem wizjonerskiej analizy społeczno-ekonomicznej Guya Deborda w „Society of the Spectacle”". Podobnie jak "Holocene" z poprzedniej płyty, także i ten oparty jest o ponure syntezatorowe brzmienia, które rozpoczynają utwór i budują jego pełną napięcia strukturę. Dołącza do niej potężna, bardzo przestrzennie nagrana perkusja oraz wokal Loica Rosettiego. Utwór stopniowo się intensyfikuje, jednak w znacznej mierze pozostaje w chłodnych, elektronicznych brzmieniach o nieco ejtisowo-najnisowym vibie, choć zawiera świetny, gitarowy finał. Francuskojęzyczne cytaty ze wspomnianego dzieła Deborda mogą zaś kojarzyć się z twórczością francuskiego Hypno5e.

Boreał (9000 - 8000) Drugi utwór, zatytułowany "Boreal" koncentruje się na teoriach spiskowych, szczególnie tych związanych z pandemiami i również zaczyna się od syntezatorowo-elektronicznego podłoża, które może nieco przypominać rozwiązania z "Pelagiala". Wokalnie z kolei Loic, wyraźnie nawiązuje do choćby takich albumów jak "Heliocentric" czy "Anthropocentric". Numer stopniowo rozkręca się o perkusję i gitary, jednak dźwięki te z początku stanowią bardziej uzupełnienie elektronicznego tła i dopiero po chwili rozbudowują się o masywny, ciężki, wręcz doomowy riff. Świetny, a zarazem jak na The Ocean, bardzo przebojowy to kawałek, trwający zresztą... zaledwie trzy minuty i czterdzieści jeden sekund.
 

 

Następujący po nim "Sea of Reed" swoim tytułem nawiązuje do Morza Czerwonego, tego samego które według Biblii rozstąpiło się, by przepuścić Izraelitów uciekających z Egiptu. Można przypuszczać, że The Ocean chciał tutaj nawiązać do tego symbolicznego przejścia przez morze sugerując, że powinniśmy uciec przez własne morza od gnębiących nas problemów lub medialnego ucisku i znaleźć wewnętrzny balans. Tutaj także bardzo istotne jest tło tworzone przez Petera Voigtmanna, a sam numer rozkręca się bardzo powoli, ponownie kapitalnie budując napięcie, niepokojący nastrój, a wszystko wspomagane mocnym, bardzo organicznym brzmieniem. Najistotniejsze jest też to, jak fantastycznie The Ocean uzyskuje w tym i pozostałych numerach uczucie ogromu oraz ciężaru przy właściwie całkowicie minimalnych środkach.

Atlantyk (8000 - 5000) Utwór czwarty, czyli "Atlantic" także otwiera elektronika, jednak tym razem jest ona bardzo duszna i pulsująca. Panowie nigdzie się nie spieszą, oplatają swoim nowym, choć jednocześnie dość intensywnie zakorzenionym we wcześniejszych albumach, bo będących ich wypadkową, brzmieniem. Wraz z dołączeniem pochodowej perkusji numer nieznacznie przyspiesza, jednak bawią się tutaj emocjami i wolą uderzać falami niepokojącego spokoju oraz intensywniejszego, gęstszego, wręcz przytłaczającego rozbudowania. Ciężki, gitarowy finał to z kolei absolutna perełka i kwintesencja stylu The Ocean Collective.




Subboreał (5000 - 2500) Utwór piąty to fantastyczny "Subboreal", który także rozpoczyna elektronika i syntezatorowy podkład o powolnym, dusznym, choć o nieco bardziej przywodzącym na myśl dyskotekę brzmieniu, które słychać jakby zza ściany, a ono narasta w miarę jak zbliżamy się do źródła dźwięku. Po półtorej minucie zdecydowanie przyspieszamy, świetnym i bardzo gęstym, ciężkim uderzeniem nawiązującym do pierwszych płyt The Ocean. Organiczne, wypracowane także podczas pandemicznych studyjnych koncertów Niemców, wypada tutaj po prostu fenomenalnie.

Po nim przychodzi czas na "Unconformities", najdłuższy kawałek na albumie, choć trwający "tylko" dziewięć minut i dziewięć sekund. Z początku także wita nas ponura, elektroniczna podbudowa, choć tym razem znacznie szybciej wchodzi perkusja oraz gitary. Niemal od razu pojawia się też wokal, jednak tym razem nie należy do Loica, a do Karin Park, nadając swoim głosem wibracji rodem z zimnej fali w stylu Siouxe and the Banshees czy na nawet piosenki w stylu Edith Piaf. W połączeniu z dusznym, pochodowym graniem The Ocean brzmi to niezwykle, porażająco i niezwykle sugestywnie, a przy tym, ponownie, bardzo... przebojowo i odważnie. Dodając do tego, środkową, ambientową partię instrumentalną, rozwijającą się następnie stopniowo wejściem Loica, zwieńczoną, finałową ścianą dźwięku mocno nawiązującą do pierwszych płyt Niemców, a następnie elektroniczną klamrą, śmiało można mówić o czymś absolutnie perfekcyjnym.


Przedostatni numer nosi tytuł "Parabiosis" i skupia się na chorobliwej wyprawie społeczeństwa po wieczną młodość. Sam termin parabioza oznacza jednak coś innego - u owadów społecznych korzystanie z tego samego gniazda, a czasami nawet z tych samych śladów zapachowych, przez kolonie różnych gatunków, które jednakże trzymają osobno swe potomstwo. Być może The Ocean chciał tutaj odnieść ludzi do owadów, które dążą nie tyle do przedłużenia gatunku, ile chcą za wszelką cenę przedłużyć swoje istnienie stosując terapie odmładzające, operacje plastyczne, czy nawet bawiąc się w instagramy i tik-toki w myśl "wybudować pomnik trwalszy od spiżu" zostawiając po sobie wieczny, cyfrowy ślad, przebudowując społeczeństwo na swoje podobieństwo, a nie na podobieństwo tego, co zastane. W nim ponownie, zaczynamy od solidnej, elektronicznej podstawy i budowania napięcia. Szybsze, gitarowe wejście następuje gwałtownie, choć panom z The Ocean, nauczonym doświadczeniem kilku ostatnich płyt, wcale nie zależy na ostrym graniu, stawiając mocniej na atmosferę, a ta ponownie zdaje się nawiązywać do dźwięków znanych z "Pelagiala". Ostrzejsze i przy tym gęste rozwinięcie, owszem się pojawia, jednak ma ono swoje miejsce i czas, jest konsekwentne i bardzo naturalne.
 
Subatlantyk (2500 do dziś) Zwieńczenie w postaci ósmego numeru, zatytułowanego "Subatlantic" to bardzo sugestywne przypomnienie, że przyszłość nie jest znana, ale być może istnieje bez nas. W nim także, bodaj najbardziej bezpośrednio, nawiązuje się do "Pelagiala" poprzez początkowe bulgotanie jakbyśmy znów zanurzali się w przepastne oceany. Do tego dołącza niepokojący głos Gali w tle, a następnie trochę egzotyczna, orientalna melodia, która szybko przechodzi w ciężki, bardzo gęsty i bardzo ostry riff oraz masywną perkusję. Numer ten stanowi fantastyczną klamrę całego paleontologicznego geologicznego konceptu Niemców - podczas gdy pierwszy numer praktycznie zaczynał się w tym samym miejscu, gdzie kończył się poprzedni album, tutaj mamy wręcz powrót do brzmienia z pierwszych płyt: gęstego, ociężałego sludge metalu. Piękne. 

"Holocene" The Ocean Collective to płyta, która zaskakuje swoimi warstwami, pomysłem i jednocześnie nieoczywistym podsumowaniem dotychczasowej dyskografii w sposób subtelny, a nie nachalny. Niemiecki zespół przeszedł długą drogę i na tym albumie pokazuje swoje doświadczenie, bagaż, a także techniczne umiejętności, które zawierają się w swobodnym, ale bardzo do siebie pasującym, a przy tym angażującym stylistycznym konglomeracie, który jest wypadkową ich dotychczasowego grania, a przy tym jest naturalny i absolutnie niewymuszony. Jednakże, jest to też płyta, która z początku może zaskakiwać, ale niekoniecznie od razu przypadać do gustu, wymagającą wielokrotnego odsłuchu i połączenia ze sobą wszystkich odniesień, brzmień oraz założeń. Być może nie jest to najlepszy album formacji, ale z całą pewnością jest on bardzo solidnym, dojrzałym, niezwykle spójnym i nowoczesnym wydawnictwem, które znakomicie potwierdza niezmiennie wysoką formę i siłę - także przekazu - niemieckiego zespołu. Wreszcie, jeśli tym razem Ziemia jest już całkowicie omówiona, to słuchając tego znakomitego i jednego z najważniejszych albumów tego roku, warto się też tym razem już całkowicie na serio, zastanowić - gdzie następnym razem zabiorą nas panowie z The Ocean Collective.

Ocena: Pełnia

Płytę przesłuchałem dzięki uprzejmości Pelagic Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz