środa, 31 sierpnia 2022

Unprocessed - Gold (2022)

 

Napisał: Jarek Kosznik 

Są płyty których wydanie często jest przeciągane do granic możliwości, zarówno z przyczyn zewnętrznych jak i wewnętrznych. Do takiego katalogu możemy zaliczyć na pewno piąty długogrający album niemieckiego Unprocessed pod tytułem „Gold”. Zespół, który trudno jednoznacznie zaszufladkować, ze względu na dość niespotykane połączenie ciężkich lub trudnych technicznie partii instrumentalnych, delikatnego popu, r'n'b czy szeroko pojętej muzyki elektronicznej, ładnych kilka lat odwlekał wydanie tego krążka. Większość utworów powstała ponad 2, 3 a nawet 4 lata temu, jednakże zarówno z powodu pandemii koronawirusa, jak i innych rozmaitych szczegółów czy zmiennych punktów widzenia konceptu albumu premiera miała miejsce dopiero 12 sierpnia bieżącego roku.

 

Od 2018 roku zespół zaczął stopniowo ewoluować , z ciężkiego połamanego rytmicznie djentu w kierunku coraz większej progresywności, elektroniki, łagodząc ciężar swoich utworów, niemniej pozostając wiernym swojemu stylowi. Najlepszym przykładem tej ewolucji była niezwykle różnorodna i niejednoznaczna „Artificial Void" z 2019 roku z hitem „Abandoned”. Podczas pandemii w latach 2020-2021 zespół nagle zaskoczył swoich fanów wydając single „Real”, „Deadrose” i „Candyland”, gdzie nie sposób było zauważyć rewolucji w stylu zespołu, gdzie niesamowita wręcz przebojowość przeplatała się ze duchem starego, progresywnego Unprocessed. To samo można było usłyszeć na wydanym w czerwcu 2022 prequelu Ep „Boy Without a Gun”, gdzie zaprezentowano kilka utworów, które można znaleźć na trackliście „Gold”. Czy wydany na łamach wytwórni Airforce1 Records „Gold” przebił poprzedników? Jak zmienił się styl zespołu na tle wcześniejszych dokonań? Czy lider zespołu Manuel Garnder Fernandes zrobił postęp w wokalu? Jak wygląda warstwa instrumentalna i aranżacyjna?

Płytę rozpoczyna „Rain”, ze znanym od ponad 2 lat riffem, przypominającym krople spadającego deszczu, gdzie gitary są naprawdę trudne technicznie, biorąc pod uwagę delikatną aranżacje. Jest to utwór o dziwnej strukturze, bez konkluzji, gdyż nagle się kończy, a klimat jest zdecydowanie smutny i przygnębiający. Do „Rain” powstał też teledysk, który ukazuje pewną historię, a całe zamierzenie utworu ma poruszać temat braku tolerancji i akceptacji drugiej człowieka. W „Redwine” wita słuchacza riff mocno w stylu amerykańskiego supergrupy Polyphia, dość ironiczny i śmieszny. Poza tym riffem reszta jest dość nijaka, jakby wciśnięta na siłę. Także w warstwie tekstowej jest to odzwierciedlenie minorowych nastrojów zespołu bezpośrednio po rozpoczęciu pandemii - „Redwine” był pierwszym ukończonym w całości utworem na płytę , powstał na początku marca 2020. Po dosć mocno smutno – gorzkim początku dla mnie osobiście „Gold „ zaczyna się dopiero teraz, świetnym „The Longing”. Genialne, charakterystyczne dla Manuela riffy z wykorzystaniem techniki „percussive strumming”, w stylu pop/ r'n'b roztaczają od samego początku aurę świeżości, nowoczesności i wzbudzają spore zainteresowanie dalszym ciągiem. Ten kawałek stanowi znakomite połączenie starego i nowego stylu zespołu, to jest metalu progresywnego ze ambitnym akordami, popu, czy rocka alternatywnego. Są tutaj zarówno wściekłe wokale, „djentowe” breakdown'y, jak i wokalizy mocno nacechowane współczesną muzyką pop. Odpowiednia długość utworu pozwala zaprezentować wszystkie najlepsze elementy, a „The Longing” robi niesamowitą furorę na obecnie trwającej trasie po USA razem z Polyphią. Dla wielu fanów będzie to najmocniejszy punkt na tym krążku. 



Wariacja zakończenia płynnie przechodzi w „Orange Grove”, gdzie występuje duża różnorodność bardzo melodyjnych wstawek, moim zdaniem będąca swego rodzaju mieszanką Smashing Pumpkins, The Contortionist i polskiego Disperse (i to nie jedyne odniesienie na Gold do genialnych Polaków!). Niesamowite wrażenie znów robią zarówno techniczne fragmenty, pomimo, że nie ma się wrażenia jakiegoś zawrotnego ogólnego skomplikowania utworu jak i nostalgiczny powrót to początku XX wieku w atmosferze i klimacie. Ciężki, brudny, mocno sążnisty riff kończy całość – gitarzyści na pewno bedą tutaj zachwyceni! Uspokojenie atmosfery będzie nam towarzyszyć przez kilka następnych kawałków gdzie pierwszym jest „Mint”. Ach ten główny, wiodący riff , którego już nie sposób będzie zapomnieć, znany z portali społecznościowych Fernandesa, przywołujący na myśl niektóre riffy Periphery, jednakże w łagodniejszym wydaniu. Zwrotki też są naocznym przykładem zmiany podejścia do stylu zespołu, gdzie frazy grane na instrumentach pięknie współgrają ze świetnym wokalem, będące swego rodzaju następnymi głosami. Tekst opowiada zapewne o jakiś prywatnych doświadczeniach w miłości któregoś z członków Unprocessed. Bardzo świeże podejście do muzyki, a akustyczna wariacja na końcu pięknie wszystko spina klamrą. Kolejny „Snake" znów wita nas przepięknymi zagrywkami, ultra przebojowymi choć aura jest dość gęsta. Refren mocno zaskakuje wycieczkami w kierunku... Justina Timberlake'a! Ech, gdyby to „Snake” leciało na MTV to może bym wrócił do oglądania tej stacji. W sferze lirycznej może chodzić o tematykę hejtu i bezcelowej krytyki muzyków poprzez rożnego rodzaju złośliwych ludzi nazywanych „wężami”, lub też jest to opis trudności, na jakie napotkał się zespół w drodze do wydania „Gold”. Warto też wyróżnić genialną grę na basie Davida Johna Levy'ego i jego kreatywność w sferze sampli elektronicznych, jest to właściwie producencki poziom nagrody Grammy.

Nieco imprezowo – dyskotekowy klimat zmienia się nieco bardziej rockowy w „Closer”. Nie da się ukryć, że to mocno wyróżniający się moment na krążku, ze względu na jedne z najbardziej przebojowych riffów, przywołujący na myśl zespół Incubus, choć oczywiście w dużo bardziej technicznym podejściu, bezczelną wręcz przebojowość, kapitalną grę perkusji, jak i bardzo dziwny tekst. Jest to historia zdemoralizowanego nastolatka, który z radością opowiada o znęcaniu się nad kolegami i jednocześnie żałuje... że nie widzą tego jego rodzice. Nie rozumiem do końca tego tekstu, ale może dlatego powstał on w takim kształcie by ludzie zwrócili na to uwagę. Po raz kolejny niezwykle przyjemny (szczególnie dla osoby w okolicach trzydziestki) powrót do czasów sprzed 20 lat, czuć tamtego ducha. Po nim wchodzi mój faworyt, czyli „Velvet”. Zdumiewająca kombinacja, istna mieszanka wybuchowa pulsującego rytmu, gry fingerstyle na gitarze, pozytywnej energii i siły i ogólnego poziomu skomplikowania technicznego utworu przy zachowaniu poziomu ogólnej przystępności dla słuchacza. Prawdziwą wisienką na torcie jest zakończenie grane przez Manuela techniką thump, gdzie temperatura sięga zenitu. Nie sposób uwolnić się od przycisku „replay”. Kolejny raz słychać tłuste brzmienie basu i pulsującej elektroniki. Lider zespołu postanowił też wpleść do utworu swoje dwie stare zagrywki z solowych utworów to jest coveru Drake'a „In The Cut” czy „Roze Skin” co dodaje dodatkowego kolorytu i jest swego rodzaju „easter egg'em". Lubię też pewne nawiązania do muzyki ze starej stacji VIVA 2.

Zdecydowanie najspokojniejszym momentem na „Gold” jest nowoczesna pop-ballada „Scorpio”. Tutaj zespół Unprocessed mógłby wystąpić nawet w konkursie Eurowizji, gdzie w przeciwieństwie do poziomu tego festiwalu, „Scorpio” zawiera znakomite partie wokalu i ciekawe choć, minimalistyczne wstawki instrumentalne. Są tutaj też mocno elektroniczne akcenty , a klimat jest dość melancholijny. Mocne uderzenie znów powraca, tym razem w „Dinner”, który był już grany na koncertach w 2020 roku , jednakże w kompletnie innej wersji. Mamy tutaj prawdziwy rollercoaster emocjonalny, ostre dźwięki na ośmiostrunowej gitarze przeplatają się z czystym tonem gitar, delikatnym, wręcz szepczącym wokalem i naprawdę wysokimi rejestrami w refrenie. Nieustanne wahania nastrojów są tutaj cechą wiodącą. Taki papierek lakmusowy nowego Unprocessed. Następny „The Game”, czyli dość nietypowe połączenie popu i metalu, z bardzo radiową strukturą utworu także dość mocno odnosi się legend alternatywnego rocka w tym przypadku do zespołu Nickelback. Nie brakuje ciekawych melodii , a refren jest niezwykle chwytliwy i przebojowy. Prawdziwą perełka jest „Ocean”, z fajnymi djentowymi riffami i atmosferycznymi wstawkami rodem z działalności zespołu Disperse (z albumu „Living Mirrors”). Świetna sekcja rytmiczna, kapitalny środek ze znakomitą solówką na basie, a gitara prowadząca gra riff podobny do „Deadrose” techniką tapping harmonics, co zwiększa jeszcze eteryczność utworu. Nawiązania do mojego ulubionego, nieistniejącego już Disperse zawsze wywołują u mnie efekt gęsiej skórki. „Ocean” sprawdza się na koncertach gdzie zespół dedykuje ten utwór swoim fanom. Następne dwa utwory tworzą swego rodzaju całość, pierwszy z nich „Fabulist” to prawdziwy hit. Songwriting tutaj mocno przypomina legendarne trio Destiny Child , a ponadto występuje tutaj fraza „Say My Name”, nie wiem czy umyślnie, a to nazwa jednego z największych przebojów powyższej supergrupy spod znaku r'n'b. Niesamowite połączenie bardzo melodyjnych wstawek, zabójczo trudnej sekcji, środkowej, poruszającego wokalu i nieco mocniejszego „kopniaka” w stylu starszych płyt Bring Me The Horizon. „Bajkopisarz” to jeden z absolutnie najmocniejszych punktów albumu. Kontynuacja w postaci „Portrait” , notabene pierwszego dema jakie powstało na „Gold” jest jakby nieco bardziej mroczną wariacją tematu tytułowego „bajkopisarza” , gdzie dalej jest opisywany jego portret butnego i aroganckiego człowieka, siedzącego na tronie, który myśli, że jest pępkiem świata i , że świat koniecznie musi usłyszeć każdą jego historię. W warstwie muzycznej kawałek jest oparty tak naprawdę na jednym wybitnym riffie (bardzo mrocznym), przeplatanym monumentalnymi wolniejszymi wstawkami z elektroniką, gdzie finalnie wkroczy też ciężka gitara ośmiostrunowa. Jest to naprawdę dobry kawałek, jednakże mógłby być nieco bardziej urozmaicony w warstwie instrumentalnej. 



Dużą niespodzianką jest na pewno „Berlin”, ponieważ został w całości nagrany w ojczystym języku zespołu, czyli po niemiecku. Słysze tutaj pewne inspiracje zespołem Rings of Saturn (utwór „Godless Times”) w głównym riffie, jednak w bardziej uproszczonym podejściu. Usłyszymy tutaj całą paletę gatunków muzycznych od gitarowych przeplatanek , przez wstawki w stylu deep house / dubstep, po Muse „na sterydach”. Do tego dochodzi bardzo melodyjny refren i okazjonalne ciężkie wstawki gitarowe, a to wszystko na tle różnych obrazów z Berlina co zostało ukazane na teledysku. Jest do najdłuższy utwór na „Gold”, naprawdę sporo się tutaj dzieje. Kolejny raz naprawdę duża oryginalność, nie słyszałem wcześniej czegoś podobnego! Płytę kończy tytułowy „Gold”, gdzie od początku słychać majestatyczne riffy gitarowe, początkowo na tle rozmowy telefonicznej, potem z imponującym wokalem. Słychać tutaj trochę Jimiego Hendrixa, w nowoczesnym wydaniu, jak i całą masę charakterystycznych kaskad w stylu Manuela co stanowi trafne podsumowanie całej płyty. Bardzo zwarta kompozycja, z elementami lo-fi, gdzie zakończenie jest klimatyczne, a zarazem nie za mocne, żeby dobrze oddać esencję całego albumu. Ten utwór to naprawdę złoto!

Album „Gold” moim zdaniem zdecydowanie przebił swoich wszystkich poprzedników, ponieważ zawiera kombinację starych i nowych elementów Unprocessed. Jest to już nie tylko dość toporne djentowe łojenie z czasów „Covenant” czy wcześniejszych płyt , ale wszystko zostało poprowadzone o parę poziomów wyżej, różnorodność elementów czy stylów muzycznych jest wręcz oszałamiająca. Występuje tutaj niewiele gorszych fragmentów, słucha się tej płyty właściwie jednym tchem, a ilość przebojowych fragmentów jest zdecydowanie ogromna. Mocno tutaj słychać wycieczkę w lżejsze rejony, jednakże zespół nie zatracił swojej tożsamości w postaci ciężkich czy technicznych połamańców. Nie ma tutaj dużo tak zwanej „popeliny” czy lukru, a nawet te bardziej delikatne fragmenty słucha się z przyjemnością. Nie sposób nie wspomnieć o wielkim postępie w wokalach Manuela Gardnera Fernandesa, gdzie właściwie nie ustępuje tutaj w warsztacie największym gwiazdom muzyki pop. Nie znam drugiego takiego przypadku, żeby mieć równie ogromne umiejętności w grze na gitarze jak i wokalne. Szata instrumentalna jest niezwykle bogata i rozbudowana, wszyscy muzycy odwalili tutaj kawałek fenomenalnej roboty. Ta płyta to muzyczny czarny koń roku 2022 i niezwykle pozytywne zaskoczenie, życzę temu zespołowi wypłynięcia na jeszcze szersze wody, w czym może pomóc koncertowanie z zespołem Polyphia. Jeden z faworytów do miana płyty roku, pomimo niezwykle ciężkiej konkurencji. Płyta właściwie dla każdego, którą gorąco polecam !


Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz