Ostatnio zaniedbuję LU straszliwie, ale widocznie tak ma być. Gorzej, że kupka wstydu się nie zmniejsza, a wręcz nieustannie rośnie pod sam sufit - także wirtualnie. Chcąc nieco nadrobić i nadgonić czas na kolejne W NiewieLU słowach, a w nim na prawdziwego weterana recenzji płyt od Creative Eclipse PR na naszych łamach, czyli zimno falowy projekt Fotocrime, odrobinę cięższej psychodeli od grupy Pyrior oraz awangardowego jazz-rocka od formacji Chromb! Oczywiście, nie potrzebujecie maseczek, ani płynów dezynfekcyjnych, bo nasze linie lotnicze nie wymagają zasiadania obok innych ludzi!
1. Fotocrime - South of Heaven
To już trzecie nasze spotkanie z post-punkowym Fotocrime, które swoją drugą pełnometrażową płytę zatytułowało nieco myląco. To nie jest przeróbka albumu Slayera pod tym samym tytułem, a zdecydowanie konsekwentny dalszy ciąg poszukiwań z dwóch poprzednich wydawnictw, a zarazem jeszcze odważniejszym zanurzeniem się w najciemniejsze zakamarki naszych umysłów, dusz i każdej nocy, pośród której boi się cieni i samych siebie.
Zaczynamy od świetnego "Invisible" mogącego kojarzyć się kojarzyć z Buahusem przefiltrowanym przez U2. Jest surowo, ale jednocześnie bardzo przejrzyście, a marszowa wysuwająca się na pierwszy plan perkusja świetnie uzupełnia wokal i łączy się z gitarowo-elektronicznym tłem. Po nim czas na równie znakomity "Foto On Wire" o zdecydowanie bardziej gitarowym charakterze wyrwanym bardziej z The Cure czy jeszcze punkowego U2 właśnie, podobnie jak poprzednik utrzymany w marszowym, dość chłodnym tempie. Na trzeciej pozycji znalazł się "Love Is A Devil" o wybitnie ejtisowym charakterze, ale bez przaśnego przerabiania tamtej stylistyki. Czy skojarzenia z elektronicznym okresem w Paradise Lost będą tutaj na miejscu? Moim zdaniem jak najbardziej. W "Up Above The World" wraca bardziej zimnofalowy charakter, by w "Hold Me In The Night" zaskoczyć jeszcze większym chłodem i wietrznym, smutnym nastrojem. W kolejnym, bardzo dobrym "Never Fall Out Of Love" nieznacznie przyspieszamy elektronicznym rytmem i gitarowymi nakładkami. A ostatnie minuty są wyjątkowe niepokojące i klimatyczne jak z jakiegoś horroru. Pozycja siódma to "Expulsion from Paradise" wracająca w bardziej gitarowe rejony, do tego stopnia, że to jeden z najżywszych i najciekawszych kawałków na płycie. Zaraz po nim kapitalny "Blue Smoke" kontynuujący rockową stronę Fotocrime. Przedostatni "Chaos & Cosmos" ponownie sięga po elektronikę, ale to tylko usypianie czujności, bo po chwili znów robi się energetycznie z domieszką zimnofalowego chłodu. Kończymy "Tough Skin" z wyraźnie zaznaczonym elektronicznym tłem i mocnym perkusyjnym bitem.
Fotocrime to już w pełni uformowany zespół, który może nie tworzy niczego nowego, ale w post-punkowej i zimnofalowej stylistyce obecnie chyba nie mający żadnych konkurentów, którzy w tych gatunkach tworzyli tak dobre, soczyste, mocno osadzone w czasach, a przy tym bardzo współczesne brzmieniowo rzeczy. To album, który choć jest chłodny i wyważony w emocjach, nawet w najostrzejszych momentach, naprawdę może poparzyć i gorąco go polecam wszystkim, którzy już twórczość R. znają, ale także wszystkim tym, którzy dopiero go poznają. Ocena: Pełnia
2. Pyrior - Fusion
Z Ameryki wracamy Europy, a konkretniej do Berlina w Niemczech. Trio o nazwie Pyrior istnieje od 2008 roku i ma na swoim koncie cztery wydawnictwa - epkę "Pulsar" z 2009, debiutancki album "Oceanus Procellarum" wydany rok później, "Onestone" z 2014 i "Portal" sprzed czterech lat. Najnowszy jest ich czwartym pełnometrażowym krążkiem, a naszym pierwszym spotkaniem z ta grupą. Co można znaleźć na płycie z grzybopodobnym tworem patrzącym w coś, co przypomina słońce namalowane przez Van Gogha?
Stronę A zaczynamy od nieco filmowego "Guanine", który przypomina trochę "Odyseję Kosmiczną" Kubricka. Ten płynnie przechodzi w "Hellevator" i perkusyjnym intrem przechodzi w kosmiczną przypominajkę o Hawkwind podlaną stonerowym sosem i całkiem smakowitym finałem. W króciutkim "Adenine" nie doświadczymy nic poza odrobiną akustycznego plumkania, które przeskakuje do "Splicer" gitarowej, ostrej jazdy bez trzymanki o wyraźnym hard rockowym charakterze późnych lat 70tych. Na koniec naprawdę fajny "X" który również zakorzenia się głęboko w tamtej stylistyce, choć bardziej bawi się klimatem i psychodelicznymi zagrywkami. A że słyszeliśmy to już setki razy? Nie szkodzi. Stronę B otwiera "Thymidine", ponownie sięgający po akustyki, które mają się chyba kojarzyć z Led Zepellin i brzmi to sympatycznie. Szkoda tylko, że motyw ten nie ma żadnego rozwinięcia. Chyba, że jest nim "Norfair", który zaczyna się od mało atrakcyjnego perkusyjnego intra, by po chwili wszedł gitarowy riff. Gdzieś w połowie pojawia się coś w rodzaju wyciszenia- hołdu dla Tangerine Dream albo Jethro Tull, a następnie znów wracamy do gitarowego riffu. Ciekawiej wypada niemal dziewięciominutowy utwór tytułowy zgrabnie łączący hard rockowy ciężar ze stonerowymi inklinacjami. Niestety, sam utwór jest zdecydowanie za długi i mało się w nim dzieje. Wieńczący album "Cytosine" to z kolei powrót do filmowych brzmień rodem wyjętych z Tangerine Dream i elektro-klawiszowych efektów.
Pyrior mnie nie przekonał. Wszystko to, co można znaleźć na "Fusion" gdzieś już było. Nie przeszkadzało by mi to, gdyby było lepiej zagrane, miało więcej własnego pomysłu, a nie opierało się wyłącznie na przetwarzaniu tego, co znamy. Momentami słucha się tej płyty bardzo przyjemnie, ale po przesłuchaniu nie zostaje z nami nic na dłużej. Na próżno szukać tutaj jakiejś wirtuozerii, porażającego brzmienia czy oryginalności. Ocena: Ostatnia Kwadra
3. Chromb! -Le Livre Des Merveilles
Łapiemy samolot do Francji i zabieramy się w podróż z awangardową formacją Chromb! Kwartet z Lyon ma na swoim koncie trzy albumy - debiutancki "I" z 2012 roku, kontynuację "II" z 2014 roku oraz "1000" z 2016. Najnowszy swoją premierę miał pod koniec marca i został tematycznie oparty o podróże Gervaisa de Tilbury (1150 - 1218), angielskiego rycerza i księdza zajmującego się się prawem kanonicznym. Średniowiecze i krucjaty w XXI wieku? Tak!
Na nieco ponad trzydziestominutowy album złożyły się cztery kompozycje. Zaczynamy od utworu tytułowego. Gdyby nie przesterowane szumy witające na początku można by uznać, że to istotnie średniowieczna muzyka przefiltrowana przez psychodelę lat 60tych. Pojedyncze dźwięki i mocno osadzone w przestrzeni piski, soniczne pojękiwania doskonale łączą się z marszowymi, piosenkowymi rozbudowaniami i dziwną, niepokojącą jakby religijną atmosferą. Genialnie wypada dziewięciominutowy numer drugi "Le Fleuve Brison" z kapitalnym kosmicznym wjazdem i perkusją rodem z średniowiecznych pieśni sakralnych. Nieco duszny, marszowy klimat nadaje całości teatralnej tożsamości, a stopniowe rozwijanie się kompozycji łączy w sobie zarówno psychodeliczne, jak i progresywne naleciałości, które brzmią awangardowo, ale i niezwykle wciągająco. Dwunastominutowy "Les Chevaliers Qui Appariassent" jest jeszcze bardziej intrygujący. Fantastyczny początek oparty na klawiszach i perkusjonaliach, w którym buduje się niepokojący, filmowy klimat rodem z "Obcego", choć równie niesamowicie pasowałby do mojego ulubionego "Królestwa niebieskiego" (koniecznie w wersji reżyserskiej). Leniwe, ale konsekwentne, mroczne rozwijanie tego utworu dosłownie wgniata w fotel, a jazzowy pokręcony finał to prawdziwy majstersztyk. W ostatnim "La Souvenance D'Achille" wracamy do klimatów okołośrediowiecznych. Marszowe, nieco funeralne tempo idealnie pasuje do krucjaty, choć jak wskazuje tytuł utworu, odnosi się do znacznie wcześniejszych wydarzeń i stanowi pożegnanie z Achillesem. Na chwilę wręcz robi się drone'owo, ciężko i jeszcze bardziej mrocznie, co stanowi o genialności takich połączeń i możliwości odkrywania dźwiękowych rozwiązań zastosowanych przez Chromb! wciąż na nowo.
Po skończeniu płyty pozostaje zapętlić ją jeszcze raz, lub zabrać się za odkrywanie ich wcześniejszych. Te trzydzieści trzy minuty przelatują, a słuchacz ma ochotę na więcej - w ogóle uważam, że takie nowoczesne spojrzenie na tematy średniowieczne (krucjaty, ówczesne religijne spory, rycerskość) to świetny i niezwykle rzadki przypadek. Awangardowe pomysły Francuzów z Chromb! nie przypadną do gustu wszystkim, bo nie jest to też muzyka łatwa, ale z całą pewnością jest to niezwykła muzyczna wyprawa. Pikanterii dodaje też fakt, że dopóki nie przeczytałem notatki prasowej i nie posłuchałem tego albumu byłem przekonany, że będę miał do czynienia z jakimś black metalem - ta okładka jest wielce wymowna i równie intrygująca (polowanie?). Koniecznie. Ocena: Pełnia
Zaczynamy od świetnego "Invisible" mogącego kojarzyć się kojarzyć z Buahusem przefiltrowanym przez U2. Jest surowo, ale jednocześnie bardzo przejrzyście, a marszowa wysuwająca się na pierwszy plan perkusja świetnie uzupełnia wokal i łączy się z gitarowo-elektronicznym tłem. Po nim czas na równie znakomity "Foto On Wire" o zdecydowanie bardziej gitarowym charakterze wyrwanym bardziej z The Cure czy jeszcze punkowego U2 właśnie, podobnie jak poprzednik utrzymany w marszowym, dość chłodnym tempie. Na trzeciej pozycji znalazł się "Love Is A Devil" o wybitnie ejtisowym charakterze, ale bez przaśnego przerabiania tamtej stylistyki. Czy skojarzenia z elektronicznym okresem w Paradise Lost będą tutaj na miejscu? Moim zdaniem jak najbardziej. W "Up Above The World" wraca bardziej zimnofalowy charakter, by w "Hold Me In The Night" zaskoczyć jeszcze większym chłodem i wietrznym, smutnym nastrojem. W kolejnym, bardzo dobrym "Never Fall Out Of Love" nieznacznie przyspieszamy elektronicznym rytmem i gitarowymi nakładkami. A ostatnie minuty są wyjątkowe niepokojące i klimatyczne jak z jakiegoś horroru. Pozycja siódma to "Expulsion from Paradise" wracająca w bardziej gitarowe rejony, do tego stopnia, że to jeden z najżywszych i najciekawszych kawałków na płycie. Zaraz po nim kapitalny "Blue Smoke" kontynuujący rockową stronę Fotocrime. Przedostatni "Chaos & Cosmos" ponownie sięga po elektronikę, ale to tylko usypianie czujności, bo po chwili znów robi się energetycznie z domieszką zimnofalowego chłodu. Kończymy "Tough Skin" z wyraźnie zaznaczonym elektronicznym tłem i mocnym perkusyjnym bitem.
Fotocrime to już w pełni uformowany zespół, który może nie tworzy niczego nowego, ale w post-punkowej i zimnofalowej stylistyce obecnie chyba nie mający żadnych konkurentów, którzy w tych gatunkach tworzyli tak dobre, soczyste, mocno osadzone w czasach, a przy tym bardzo współczesne brzmieniowo rzeczy. To album, który choć jest chłodny i wyważony w emocjach, nawet w najostrzejszych momentach, naprawdę może poparzyć i gorąco go polecam wszystkim, którzy już twórczość R. znają, ale także wszystkim tym, którzy dopiero go poznają. Ocena: Pełnia
2. Pyrior - Fusion
Z Ameryki wracamy Europy, a konkretniej do Berlina w Niemczech. Trio o nazwie Pyrior istnieje od 2008 roku i ma na swoim koncie cztery wydawnictwa - epkę "Pulsar" z 2009, debiutancki album "Oceanus Procellarum" wydany rok później, "Onestone" z 2014 i "Portal" sprzed czterech lat. Najnowszy jest ich czwartym pełnometrażowym krążkiem, a naszym pierwszym spotkaniem z ta grupą. Co można znaleźć na płycie z grzybopodobnym tworem patrzącym w coś, co przypomina słońce namalowane przez Van Gogha?
Stronę A zaczynamy od nieco filmowego "Guanine", który przypomina trochę "Odyseję Kosmiczną" Kubricka. Ten płynnie przechodzi w "Hellevator" i perkusyjnym intrem przechodzi w kosmiczną przypominajkę o Hawkwind podlaną stonerowym sosem i całkiem smakowitym finałem. W króciutkim "Adenine" nie doświadczymy nic poza odrobiną akustycznego plumkania, które przeskakuje do "Splicer" gitarowej, ostrej jazdy bez trzymanki o wyraźnym hard rockowym charakterze późnych lat 70tych. Na koniec naprawdę fajny "X" który również zakorzenia się głęboko w tamtej stylistyce, choć bardziej bawi się klimatem i psychodelicznymi zagrywkami. A że słyszeliśmy to już setki razy? Nie szkodzi. Stronę B otwiera "Thymidine", ponownie sięgający po akustyki, które mają się chyba kojarzyć z Led Zepellin i brzmi to sympatycznie. Szkoda tylko, że motyw ten nie ma żadnego rozwinięcia. Chyba, że jest nim "Norfair", który zaczyna się od mało atrakcyjnego perkusyjnego intra, by po chwili wszedł gitarowy riff. Gdzieś w połowie pojawia się coś w rodzaju wyciszenia- hołdu dla Tangerine Dream albo Jethro Tull, a następnie znów wracamy do gitarowego riffu. Ciekawiej wypada niemal dziewięciominutowy utwór tytułowy zgrabnie łączący hard rockowy ciężar ze stonerowymi inklinacjami. Niestety, sam utwór jest zdecydowanie za długi i mało się w nim dzieje. Wieńczący album "Cytosine" to z kolei powrót do filmowych brzmień rodem wyjętych z Tangerine Dream i elektro-klawiszowych efektów.
Pyrior mnie nie przekonał. Wszystko to, co można znaleźć na "Fusion" gdzieś już było. Nie przeszkadzało by mi to, gdyby było lepiej zagrane, miało więcej własnego pomysłu, a nie opierało się wyłącznie na przetwarzaniu tego, co znamy. Momentami słucha się tej płyty bardzo przyjemnie, ale po przesłuchaniu nie zostaje z nami nic na dłużej. Na próżno szukać tutaj jakiejś wirtuozerii, porażającego brzmienia czy oryginalności. Ocena: Ostatnia Kwadra
3. Chromb! -Le Livre Des Merveilles
Łapiemy samolot do Francji i zabieramy się w podróż z awangardową formacją Chromb! Kwartet z Lyon ma na swoim koncie trzy albumy - debiutancki "I" z 2012 roku, kontynuację "II" z 2014 roku oraz "1000" z 2016. Najnowszy swoją premierę miał pod koniec marca i został tematycznie oparty o podróże Gervaisa de Tilbury (1150 - 1218), angielskiego rycerza i księdza zajmującego się się prawem kanonicznym. Średniowiecze i krucjaty w XXI wieku? Tak!
Na nieco ponad trzydziestominutowy album złożyły się cztery kompozycje. Zaczynamy od utworu tytułowego. Gdyby nie przesterowane szumy witające na początku można by uznać, że to istotnie średniowieczna muzyka przefiltrowana przez psychodelę lat 60tych. Pojedyncze dźwięki i mocno osadzone w przestrzeni piski, soniczne pojękiwania doskonale łączą się z marszowymi, piosenkowymi rozbudowaniami i dziwną, niepokojącą jakby religijną atmosferą. Genialnie wypada dziewięciominutowy numer drugi "Le Fleuve Brison" z kapitalnym kosmicznym wjazdem i perkusją rodem z średniowiecznych pieśni sakralnych. Nieco duszny, marszowy klimat nadaje całości teatralnej tożsamości, a stopniowe rozwijanie się kompozycji łączy w sobie zarówno psychodeliczne, jak i progresywne naleciałości, które brzmią awangardowo, ale i niezwykle wciągająco. Dwunastominutowy "Les Chevaliers Qui Appariassent" jest jeszcze bardziej intrygujący. Fantastyczny początek oparty na klawiszach i perkusjonaliach, w którym buduje się niepokojący, filmowy klimat rodem z "Obcego", choć równie niesamowicie pasowałby do mojego ulubionego "Królestwa niebieskiego" (koniecznie w wersji reżyserskiej). Leniwe, ale konsekwentne, mroczne rozwijanie tego utworu dosłownie wgniata w fotel, a jazzowy pokręcony finał to prawdziwy majstersztyk. W ostatnim "La Souvenance D'Achille" wracamy do klimatów okołośrediowiecznych. Marszowe, nieco funeralne tempo idealnie pasuje do krucjaty, choć jak wskazuje tytuł utworu, odnosi się do znacznie wcześniejszych wydarzeń i stanowi pożegnanie z Achillesem. Na chwilę wręcz robi się drone'owo, ciężko i jeszcze bardziej mrocznie, co stanowi o genialności takich połączeń i możliwości odkrywania dźwiękowych rozwiązań zastosowanych przez Chromb! wciąż na nowo.
Po skończeniu płyty pozostaje zapętlić ją jeszcze raz, lub zabrać się za odkrywanie ich wcześniejszych. Te trzydzieści trzy minuty przelatują, a słuchacz ma ochotę na więcej - w ogóle uważam, że takie nowoczesne spojrzenie na tematy średniowieczne (krucjaty, ówczesne religijne spory, rycerskość) to świetny i niezwykle rzadki przypadek. Awangardowe pomysły Francuzów z Chromb! nie przypadną do gustu wszystkim, bo nie jest to też muzyka łatwa, ale z całą pewnością jest to niezwykła muzyczna wyprawa. Pikanterii dodaje też fakt, że dopóki nie przeczytałem notatki prasowej i nie posłuchałem tego albumu byłem przekonany, że będę miał do czynienia z jakimś black metalem - ta okładka jest wielce wymowna i równie intrygująca (polowanie?). Koniecznie. Ocena: Pełnia
Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz