środa, 3 września 2014

Death Denied - Transfuse the Booze (2014)




Napisała: Milena "Lady Stoner" Barysz

Przetaczanie alkoholu do krwi za pomocą kroplówki nie jest niczym oczywistym. Death Denied alkoholową transfuzją zaskakuje wielokrotnie. Panowie swoim pierwszym longplayem robią psikusa, zaczynając od okładki, kończąc na dwunastym – ostatnim utworze z płyty...

Death Denied to łódzki zespół, powstały w 2009 roku. Cztery lata później, czterej panowie: śpiewający gitarzysta Gecko, śpiewający basista Vincent, gitarzysta Kiemzo oraz perkusista Wrona - wchodzą do studia by nagrać swój debiutancki, długogrający album. Dzieje się to w warszawskim Sound Division studio, pod czujnym uchem Filipa „Heinricha” Hałuchy. Filip jest również odpowiedzialny za mastering nagranego materiału. To co można od nich usłyszeć to coś z pogranicza southern rock’a i metalu. To amerykańskie, rock’n’roll’owo – country – bluesowe brzmienie jest w ciekawy i sprytny sposób przemycone pomiędzy metalowe trzaski.

„Nie oceniaj płyty po okładce” – jeżeli ktoś z Was ma do tego tendencję, radzę w trybie natychmiastowym się tego oduczyć. A zwłaszcza, jeżeli chodzi o krążek "Transfuse the Booze". Czarno-biała grafika, przedstawiająca barczystego, długowłosego harleyowca, któremu koszulka rozrywa się na ramionach, który ma wyszczerzone zębiska i wściekły wyraz twarzy, który na głowie ma czapkę z daszkiem i rogami bawoła, który lewą dłoń ma ułożoną w gest - rozpowszechniony przez Ronniego Jamesa Dio, a w prawym ręku trzyma kroplówkę… którą przetacza się whisky. Nazwa zespołu u góry okładki, mięśniak na pierwszym planie, dwa pijane diabełki-pod spodem, na chorągwi głoszącej – "Transfuse the Booze", to wszystko utrzymane w jakby death metalowym stylu, podświadomie mi mówi, że taką właśnie muzykę usłyszymy. Jest to pierwsza pomyłka i pierwsze zaskoczenie jakie możemy doświadczyć obcując z tym albumem. Całe zamieszanie dzieje się wokół dwunastu utworów, które charakteryzuje mocna i szybka perkusja, proste zdecydowane riffy, wysokotonowe solówki, kruszący twardy bas i southernowy wokal. Myślę, że w taki sposób w wielkim skrócie można opisać transfuzje alkoholu przeprowadzaną poprzez Death Denied.


Na wstępie mamy jakby knajpianą pijacką przyśpiewkę „Jack, Jim and Johnny”, idealnie nadającą się na rozgrzewkę i na rozkołysanie towarzystwa. Przy kolejnym – „Lady Liquor” następuje lekkie zwolnienie tempa, ale w żadnym wypadku nie zmniejszenie mocy. „Engines of Enternity”, „The Trampled and The Strong”, „River of Booze”, “The Morning After”, “The Devil I Know”, “The Ballad of Gerard B.” – każdy z nich inny, w każdym podkreślone jest co innego, ale łączy je smacznie wyciągnięty do przodu bas, wysokie góry krótszych, bądź dłuższych wstawek gitary solowej i prosta, zmuszająca do wystukiwania dłonią taktu, gitara rytmiczna. Jest też „Tumbleweeds” w którym mogą pojawić się pewne wątpliwości czy to aby na pewno pochodzi z tej samej track listy. Wokal też jest łagodniejszy ale gitary a zwłaszcza solówka upewnia nas, ze tak, to dalej jest Death Denied. Znajdą się tez ciekawe wstawki żeńskiego wokalu, ale w odpowiedniej ilości, nie za dużo i nie za mało. Przedostatnia instrumentalna kompozycja „Modul” zapowiada, że koniec jest blisko. I to dosłownie. Kolejnym zaskoczeniem jest „Dyin’Time” będący ostatnim numerem na płycie. Zaczyna się zupełnie przewidująco dla tego albumu. Dalej, zdaje się też być wszystko w normie. Aż nagle, mniej więcej w ostatniej minucie pojawia się klawisze. Delikatnie stonowany dźwięk, kończący całą zabawę z transfuzją alkoholu.

Został jeszcze kawałek nr 9 – „Moonshine Healing”. Chyba po raz pierwszy byłam zaskoczona w stopniu nie do opisania. Przesłuchując cały "Moonshine" odpaliłam go raz jeszcze, sprawdziłam kilka razy - czy aby na pewno nie wdarło mi się nic z zewnątrz. Wyglądało na to, że nie. Pomiędzy tym wszystkim co nawyprawiali chłopaki z Łodzi, pomiędzy klimatami przy jakich są w zwyczaju bawić się, biesiadować i skandować długowłosi, umięśnieni brodacze z południowej części Stanów, słyszymy dźwięki akustyczne. Twardziele odpoczywają. Gitary elektryczne i bas zastępuje gitara akustyczna, zamiast perkusji słychać djembe albo kongi, a rytm nadają marakasy. Do tego spokojny męsko wokal z damskim suportem. 

Podsumowując to co wydarzyło się na "Transfuse the Booze" – chyba jeszcze żaden zespół nie zaskoczył mnie tak bardzo. Jest to jedna z dziwniejszych płyt jakie miałam okazję usłyszeć. Zamysł jest strasznie dziwny i raczej nieprawdopodobny. Jednocześnie ta odwaga i chęć łączenia skrajności urzeka i przekonuje do siebie. Album ten trzeba kilkakrotnie przesłuchać, żeby uwierzyć w to co tam się dzieje. Udana próba sięgnięcia do korzeni southtenu i jednocześnie zgrabne wplątanie w to rasowego, klasycznego metalu. Debiut, zdecydowanie zasługujący na uwagę. Myślę, że nie tylko do mojego słownika na stałe wejdzie zwrot „zaskoczyłeś mnie jak Death Denied!”. Ocena: 8,5/10




1 komentarz: