sobota, 11 lutego 2012

Black Rainbows – Supermothafuzzalicious!! (2011)



Pod długim tytułem, nad którym dosłownie można połamać sobie język kryje się trzecia studyjna płyta włoskiego zespołu Black Rainbows. Miała swoją premierę 5 grudnia 2011 roku i idealnie się składa, bowiem piszę o nich w niemal rok po tym, gdy poznałem i opisałem ich w cyklu Swobodni Jeźdźcy . A nowa płyta? Fenomenalna…!
 

Przypomnijmy: Zespół powstał w 2005 roku z inicjatywy gitarzysty, klawiszowca i wokalisty Gabriela Fiori, do którego dołączyli perkusista Daniele Conti oraz basista Marco de Masi. W dwa lata od powstania własnym sumptem wydał pierwszą płytę, zatytułowaną „Twilight In the Desert”. W 2010 roku wydali znakomitą, drugą w swojej karierze płytę, zatytułowaną „Carmina Diabolo”. Występowali m.in. z Airbourne, Nebula, Karma to Burn, Entrance Band, Fatso Jetson, Witchcraft, Dead Meadow, Black Mountain, Los Natas, White Hills, Micheal Davis z MC5 oraz Vic du Monte. Krytycy podkreślają, że zespół rozwija się w zatrważająco szybkim tempie i stworzył własną odmianę stoner metalu, którą sami muzycy określają jako heavy-psychodelic stoner rock. Jako swoje inspiracje, składające się na wypadkową ich niezwykle charakterystycznego stylu - wymieniają brzmienie lat 70 (MC5, Blue Cheer, Hawkwind, Black Sabbath) oraz zbliżonych stylistycznie grup z lat 90 (Kyuss, Monster Magnet, Fu-manchu).

Okładka "Carmina Diabolo" z 2010 roku
Poprzedni album miał tak fantastyczną okładkę, że przez jakiś czas była nawet moją tapetą na ekranie komputera. Nowa raczej nie dostąpi tego zaszczytu, ale trzeba przyznać, że znów odwalono kawał dobrej roboty już pod względem samej grafiki. Tym razem mamy owada będącego połączeniem motyla albo ćmy z jakimś zmutowanym skorkiem oraz czaszkę z ogromnymi poskręcanymi rogami na krwistym czerwonawym okręgu i turkusowym tle.
Bynajmniej nie wygląda to tandetnie, ale kapitalnie nawiązuje zarówno do tradycji stylistycznej okładek z lat 70, jak i do samej muzyki zawartej na krążku. Jedyne, co mi się nie podoba, to ten długaśny tytuł przebiegający przez środek, jednakowoż lepiej by się prezentował u dołu, pod czaszką.

Otwierający „Burn Your Nation” już samym tytułem pachnie dokonaniami muzycznymi znacznie wcześniejszymi niż te z lat 70, kłania się bowiem The Who ze swoim przebojem „My Generation” z 1965 roku. To chyba taki hołd, nowoczesne odczytanie złożone temu klasycznemu już kawałku, a brzmi… oszałamiająco…
Drugi na płycie „Behind the line” jest wolniejszy, bardziej pustynny. Z kolei takie „Mastermind” to już penetracja rejonów space rocka w stylu Hawkwind czy wczesnego UFO. Mamy więc klawiszowe wjazdy niczym przeloty kosmicznych rakiet, zwolnienia na perkusji i klasycznie budowane wibrujące solówki. Stonerowe jazdy otrzymujemy w szybkim, ale nieśpiesznym „Feel the Beat”. Kolejny numer, czyli „Solar System” również oparty na nisko strojonych, warczących gitarach, melodyjnych solówkach i perkusji wybijającej prosty, żwawy rytm, wolniejszych momentach i przelotach rakiet – brzmiący dosłownie, jak wyjęty z Hawkwind, po prostu surowy i intensywnie zakorzeniony w latach 70.

Po zwolnieniu przychodzi czas na szybszy, bardziej żwawy kawałek pod tytułem „Lady” – wyjęty z kolei trochę jak z Hendrixa, a trochę jak z Deep Purple. Znów nie brakuje typowych bluesowych zagrywek i solówek, które były istotnym elementem muzyki z tamtego okresu, a pomiędzy wszystkim delikatne klawiszowe wariacje. W numerze siódmym ponownie zwalniamy tempa i dostajemy pustynną opowieść, w której zamykając oczy dosłownie można odlecieć. „Mother Of the Sun” – bo o nim mowa, przypominać może nawet niektóre utwory Black Sabbath. Bardzo znajomo może zabrzmieć „Brian circles”, który przywieść może na myśl brytyjski Radio Moscow, również intensywnie czerpiący z muzyki lat 60 i 70, jednakże od nieco innej (bo bardziej popowej) strony. Numer przedostatni pod adekwatnym tytułem „I love rock’n’roll”. Zaiste, kochamy rock’n’roll – zwłaszcza tak podany. A na finał bujający blues w fantastycznym, choć krótkkim utworze „Cosmic Flower Blues”. Dziesięć kawałków, nieco ponad czterdzieści minut grania, a przy tym jakże ogromna przyjemność…

Na tej płycie próżno szukać złych utworów. Wielbiciele brzmienia tamtych lat, jak również Ci którzy zetknęli się z poprzednimi płytami Włochów będą zadowoleni. Zespół można traktować nie tylko jako kontynuatorów grania z lat 70, ale także jako niezwykle świeżą ciekawostkę. Sięgać po najlepsze wzorce i potrafić je odkurzyć w tak kapitalny sposób potrafi niewiele zespołów. Słychać też u Włochów ogromny postęp, jaki poczynili na swoim trzecim albumie – nie tylko kompozycyjny, czy warsztatowy, ale także jeśli chodzi o podkreślenie własnej, unikatowej tożsamości.

Za przedziwny tytuł, w dodatku wstawiony w miejscu, w którym trochę się nie komponuje z całością grafiki i za krótki czas trwania materiału, który można zrekompensować puszczając płytę jeszcze raz – wychodzi ocena okrojona, ale nadal mocna:
 Ocena: 8,5/10



O poprzednim albumie można też przeczytać na zaprzyjaźnionym blogu: Dark Factory

2 komentarze:

  1. A mówi się, ze faceci się nie znają na kolorach, a tu proszę - jaki ładny opis okładki ze wszystkimi szczegółami kolorystycznymi. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zabrakło tylko ornamentyki na turkusie ;)

    OdpowiedzUsuń