Pewnie bym na tę płytę nie zwrócił uwagi, gdyby nie naprawdę fajna okładka. Sprawdziwszy, co niemiecki - jak się okazuje - duet gra, stwierdziłem, że mam do czynienia ze świeżą, nowoczesną interpretacją U2. "Yume" to ich świeżutki debiut - sprawdzimy całość razem?
Grupa nazywa się Floya i składa się z zaledwie dwóch panów - wokalisty Phila Bayera i gitarzysty Marva Wildera. Powstała w 2022 roku na gruzach formacji Alazka i Time, The Valuator, a panowie znaleźli wspólną płaszczyznę, rozmawiając o swoich wpływach z dzieciństwa, a mianowicie o Peterze Gabrielu, U2 i Stingu. Mając na uwadze wizję połączenia świeżego poprockowego brzmienia z estetyką EDM i muzyki świata, para postanowiła zaprezentować to, co rzadko można spotkać na dzisiejszym rynku muzycznym. Na stronie ich wydawcy, wytwórni Arising Empire (między innymi wydająca grupy While She Sleeps czy Novelists) ponadto można przeczytać, co następuje: (...) Wokalista Phil powiedział: „Kiedy opuściłem przemysł muzyczny w 2018 roku, tak naprawdę nie wiedziałem, czy uda mi się wrócić do tego, co kochałem robić najbardziej. W pewnym sensie musiałem porzucić marzenie, że tak powiem. Więc kiedy stworzyliśmy FLOYA i zaczęliśmy pisać tę piosenkę ["Wonders" - przyp. red.], chciałem, żeby była o pozytywnym nastawieniu i wytrzymałości, która pozwoli ci dotrzeć w życiu, gdziekolwiek chcesz. "Wonders" to nasz hołd dla wszystkich ludzi walczących każdego dnia, bez względu na okoliczności , aby spełnić swoje marzenia. Kontynuuj nacisk, a dotrzesz tam. Pełne obowiązki produkcyjne i dodatkowe pisanie piosenek pełnił Chris Kempe (Embark Audio), najbardziej znany ze swojej pracy w ALAZKA & Time, The Valuator, a masteringiem zajmował się Robin Schmidt (The 1975, You Me At Six, Biffy Clyro, Don Broco) (...)
Utwór "Wonders" miał swoją premierę 24 mara 2022 roku, a kolejne sześć ukazywały się co kilka miesięcy między 2022 i 2023 rokiem. Debiutancki pełnometrażowy, choć jednocześnie zaskakująco krótki, album "Yume" nie tylko zbiera dotychczasowe numery, ale także dodaje kilka nowych kompozycji. Zawierający dziesięć kawałków "Yume" trwa bowiem zaledwie trzydzieści pięć minut i siedemnaście sekund, ale bynajmniej niczego mu nie brakuje. Mimo krótkiego czasu trwania płyta jest spójna i bardzo intrygująca. Wystarczy spojrzeć już na samą okładkę - prosta, urzekająca i niezwykle fascynująca. Morskie fale wdzierające się do przeszklonego mieszkania znajdującego się przy samej plaży. Część z nich ma błękitny, a część złotawy kolor, jak gdyby to nie morze, a ciekłe złote wdzierało się do tego bungalowu. Na jednej ze ścian wprawne oko wyłapie niewyraźne jakby ludzkie sylwetki, a stylizowane złote logo i nieco większe białe litery tytułu płyty zostały fajnie wkomponowane na grafikę tuż pod sufitem pokoju. Dawno nie widziałem tak ładnej, pozornie niepozornej okładki, a jednocześnie tak bardzo zachęcającej do sięgnięcia po całkowicie nieznaną mi, całkowicie nową, a przy tym świeżą grupę.
Zaczynamy od świetnego, energicznego "Stay", które wita nas perkusyjnym bitem i gitarą jako żywo przypominającą stylistycznie Edge'a, jednak panowie nie idą w czystego rocka, a sięgają również po elektronikę, przez co kawałek miesza różne brzmienia i jednocześnie sięga po taneczne rytmy. Znakomity jest tutaj także wokal Phila, który może kojarzyć się z Bono, ale zarazem brzmi zupełnie inaczej. Po niej wchodzi znakomity kawałek zatytułowany "Willows", który również oparty został na gitarze, perkusyjnych bitach i elektronicznych dodatkach, ponownie też może kojarzyć się z U2 gdzieś z okresu "Zooropa" czy "Pop", ale już nieco inaczej jest w samym wokalu. Bayer ma ciekawą barwę i styl, który znakomicie sprawdziłby się w modern metalu, djentcie czy metalcorze, przypominając bowiem swoimi możliwościami to, jak brzmi choćby Spencer Sotelo z Periphery. Na trzeciej pozycji znalazł się wspomniany już "Wonders", który jest jeszcze bardziej nastawiony na taneczne rytmy sięgając po nieco bardziej orientalnie brzmiące perkusjonalia, a stylistycznie przypominając twórczość Stinga czy Petera Gabriela właśnie. Na koniec dość mocno przyspieszając i niesamowicie przejmująco pulsując.
Bardzo energiczny, a przy tym muzycznie ponownie jak wyrwany z twórczości U2, jest "Drift". Inaczej jednak Phil podchodzi do wokali, które sięgają po odrobinę rapowanych nawijek i mogą się z kolei skojarzyć z Imagine Dragons, Nothing But Thieves czy The 1975. Żywy, pulsujący, zaraźliwie nośny numer, który powinien lecieć w każdym radiu. Równie udany jest "The Hymn" w którym jest świetna melodia gitary wspomagana elektroniką, pulsująca perkusja i wpadające w ucho wokale Phila. Ponownie jest energicznie, dość intensywnie, a finałowa partia wręcz zdaje się ocierać o noise. Coś wspaniałego. W kolejnym genialnym "Weaver" znów robi się trochę jak z U2 - naprawdę można by pomyśleć, że na gitarze mamy Edge'a! Panowie jednak zaskakują, bo nie idą w czystą kopię irlandzkiej legendy, a z kolei fascynująco bawią się stylistyką ocierając się o nieco mocniejszego rocka alternatywnego spod znaku Biff Clyro czy wczesnego Coldplay. Świetny jest też "Epiphany" który pięknie bawi się klimatem, nastrojami i skojarzeniami wznosząc się i delikatnie niemal eterycznie zwalniając, by następnie znów przyspieszyć. Szkoda tylko, że numer się wycisza, a panowie mocno trzymają się średniego czasu trzech/czterech minut często nie dając numerom do końca wybrzmieć czy zwyczajnie pograć chwilę dłużej.
Na ósmej pozycji znalazł się "Florescent" znów pachnący U2, ale wszystko jest podane nowocześnie i z jajem. To taka lepsza wersja popularnych remiksów, która w tym wypadku nie jest remiksem, a fajnie pomyślanym połączeniem elektroniki i gitar oraz hymnowego, podniosłego brzmienia mogącego kojarzyć się z wokalem Bono. Petarda. Murowany hicior. Sztos. Przedostatnim kawałkiem jest z kolei, "Lights Out" który jest bodaj najcięższym i najbardziej rozbudowanym numerem, dość mocno czerpiąc ze stylistyki, która może zacząć kojarzyć się z takim choćby Periphery czy może nawet bardziej z Unprocessed czy Polyphia, choć absolutnie nie będąc djentem, muzyką progresywną czy nawet ekstremalną. Nadal poruszamy się po alternatywie, popie czy rocku nasączonym elektroniką, a całość brzmi po prostu fantastycznie. Na koniec panowie zamieścili utwór tytułowy w którym dość mocno zwalniamy i mamy do czynienia z bodaj jedyną, czystą balladą na płycie. Pełna smutku i delikatności kończy płytkę cudnie i charakternie, znów balansując między U2, a Imagine Dragons.
Inteligentny, nowoczesny pop to stylistyka jaką bawią się panowie na swoim debiutanckim albumie "Yuma". Sposób w jaki łączą ejtisy, najtisy i współczesne możliwości produkcji naprawdę potrafi zachwycić, a kawałki niczym fale wdzierają się do uszu i porywają ze sobą. Bodajże Edge, w jednym z ostatnich wywiadów powiedział, że nie widzi sensu w tworzeniu nowych utworów U2, bo nie da się już niczego sensownego wymyślić, ani nic w muzyce zmienić. Niemiecka Floya zdaje się być odpowiedzią na tę uwagę - tyleż zaprzeczającą tym słowom, co kąśliwą. Intensywna, bardzo przebojowa, a przy tym świetnie zagrana muzyka chłopaków łączy to, co najlepsze z przeszłości i to, co najlepsze ze współczesności. To muzyka zaraźliwa i świeża, choć oczywiście nie zmieniająca absolutnie niczego. To doskonała odtrutka na słaby pop, na gwiazdki i radiową papkę. Wreszcie, w mojej opinii, to być może jeden z najważniejszych, najciekawszych i najodważniejszych debiutów tego roku od duetu (!) o którym mam nadzieję jeszcze usłyszymy. Polecam!
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz