Kiedyś była małpa, a teraz jest wąż...
Pisząc o małpie mam na myśli grupę Nobility Stalk, której płytce również swego czasu patronowaliśmy, a w której również grali członkowie Void of Echoes. Z NS do nowego składu wskoczyli bowiem gitarzyści Łukasz Rokicki i Patryk Kocel oraz basista Marcin Lewiarz. Nowymi osobami są zaś Mateusz Bakiera na wokalu i perkusista Łukasz Jakutowicz. W podsumowaniu recenzji epki "Taedium Vitae" wspomniałem, że "patrząc z perspektywy okładkowego goryla mamy do czynienia tylko ze szczerzeniem kłów i powarkiwaniem, które mam nadzieję przerodzi się w potężny ryk." Void of Echoes można określić jako spełnienie tej nadziei, bo to praktycznie zupełnie inny zespół. Słychać to przede wszystkim w brzmieniu, które zostało przygotowane pod czujnym uchem zagranicznych producentów, ale także w stylistycznym podejściu, bo chłopaki postawili na metalcore rezygnując niemal całkowicie z oglądania się na lata 90te i nu-metal czy rapcore. Te nadal są wyczuwalne, ale już nie w takim stopniu jak na płytce Nobility Stalk lub na innych poziomach. Zrezygnowano też z polskojęzycznych tekstów stawiając na angielskie, co w przypadku takiego grania ma sens i zdecydowanie w tym wypadku popieram tę decyzję.
Na "Entry Point" znalazło się siedem kawałków o łącznym czasie dwudziestu siedmiu minut i jedenastu sekund. To niedużo, ale kawałki zamykające się w średnim czasie czterech minut robią robotę. Wspomnianą zmianę podejścia słychać w bardzo dobrym ciężkim "Dysphoria", który płytkę otwiera. Choć pojawiają się w nim rapowane wstawki czy elektronika to materiał ma w sobie sporo z metalcore'u z lat 2000 i późniejszych, nie uciekając nawet do brzmień bliskich już wręcz deathcore'owi. "Love Story" również jest dość ciężki, ale i za sprawą tym razem również czystego wokalu bardziej melodyjny. Kolejny, "Toxicity" swoim tytułem jakby od niechcenia nawiązuje do System of the Down i jest także jednym z lżej brzmiących na płycie, ale zarazem bliżej mu do stylem Linkin Park czy może raczej do choćby takiego Polaris. Na szczęście kopiowania jednej czy drugiej nie da się tutaj doszukać. Ciężar wraca w "Crush", które nie stroni od tej bardziej melodyjnej czy lżejszej, chciałoby się powiedzieć przebojowej strony tego gatunku, ale zarazem bardzo fajnie wypadając w ciężkich rozwinięciach. Świetny jest "On the Floor", który mocniej stawia na niskie stroje i nastrój rodem z After the Burial, Northlane, Momuments czy Periphery. Przedostatni "The Journalist" również nie stroni od ciężaru, choć ponownie spogląda w kierunku końcówki lat 90tych i początków 2000 roku. Na koniec wpada "Monopoly of Me" trochę zaskakuje zmianą brzmienia na cieplejsze, choć przy całej lekkości, która się tutaj pojawia, również nie stronią od cięższego, a przy tym dość surowego grania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz