sobota, 6 stycznia 2024

Mariusz Duda - AFR AI D (2023)


Czego (nie) boi się Mariusz Duda?

 

Z całą pewnością zmieniania się niczym kameleon między jednym, a drugim projektem. Płynnego przechodzenia między rockowym światem Riverside, folkowo-elektronicznymi, a czasami też rockowymi światami Lunatic Soul i wreszcie swoim solowym - czy to piosenkowym (zaczętym i odłożonym) czy to elektronicznym. Ten ostatni zaczął się wraz z "Lockdown Spaces", by następnie być kontynuowany "Claustrophobic Universe", "Interior Drawnings", a w chwili wydania zbiorczego "Lockdown Trilogy" uzupełnionego epką "Let's Meet Outside". Kwestią czasu było wydanie następnego elektronicznego, mniej spontanicznego, a bardziej pełnoprawnego materiału i należy sądzić, że Mariusz Duda nie byłby sobą jakby zrobił sobie dłuższą przerwę między kolejnymi, a zamiast niej wykorzystując każdą wolną chwilę na tworzenie kolejnej płyty w swoim bogatym dorobku artystycznym. "Afr ai d", z jednej strony jest kontynuacją "Lockdown Trilogy", ale z drugiej całkowicie odrębnym albumem mającym własny pomysł na siebie i niemal zupełnie inne brzmienie. O ile na tamtych płytach Mariusz obnażał swój świat, procesy tworzenia i swoisty strach przed zamknięciem, o tyle na najnowszej, już zeszłorocznej, płycie wyraża obawy przed sztuczną inteligencją. Nie jest to też całkowicie album elektroniczny, bo z gitarowymi wstawkami pojawił się zaproszony przez Mariusza gość, Mateusz Owczarek, z pewnością kojarzony przez wielu z grupy Lion Shepherd, która już niedługo podzieli się swoim długo wyczekiwanym czwartym albumem studyjnym.

fot. Oskar Szramka




 

Mariusz Duda na "Afr ai d" nadal tworzy swój solowy świat wokół elektronicznych brzmień, które fascynowały go w dzieciństwie, więc da się na niej wytropić echa Vangelisa (któremu pod koniec 2021 roku poświęcił utwór "Intervallum"), Jean Michel-Jarre'a, Tangerine Dream, New Order, Mike'a Oldfielda czy nawet eksperymentami kompozytora filmowego Hansa Zimmera, jeśli rzucić twórcą współczesnym i już z dorosłości muzyka. Nie jest to jednak album nagrany na fali kolejnej sentymentalnej podróży do lat 80tych, czy będący przeróbką brzmień "minionej epoki", ani próbą przeniesienia jej na grunt współczesny, a bardziej czymś w stylu Final Light (projektu Perturbatora i Johannesa Perssona), choć w znacznie przystępniejszej dla przeciętnego słuchacza formie, bardziej piosenkowej, melodyjnej i łączącej się z innymi światami Mariusza. 

Inna jest też tutaj oprawa, która tym razem jeszcze mocniej stawia na minimalizm, choć tym razem nie geometryczny i zdecydowanie pozbawiony barw. Okładkę i grafiki wewnątrz książeczki wykonał Hajo Müller, niemiecki grafik, ten sam który pracował przy grafikach o obrazach zdobiących tetralogię lockdownową, choć tym razem podchodząc do tematu zupełnie inaczej. Zniknęła wspomniana geometria (choć też nie całkowicie), bowiem została zastąpiona czarno-białymi, pełnymi cieni i niepokojących nakładek kolażami. Twarze, oczy, rozświetlone postacie, fragmenty industrialnych, porzuconych machin splecione z literami lub cyframi, które można dostrzec naprawdę długo wpatrując się w obrazy, robią piorunujące wrażenie, choć zupełnie inne od tego przy "Lockdown Trilogy". Jest w tym coś przykuwającego uwagę, przerażającego i tajemniczego jednocześnie, jakby wręcz od niechcenia przypominającego coś sztucznego, nienaturalnego, pozbawionego ludzkiej estetyki i z miejsca kojarzącego się z czymś, co mogłoby powstać w wyniku działalności komputerów albo automatów. Te ostatnie, które można też zdecydowanie nazwać robotami, pojawiają się z kolei nawet w teledysku do "Bot's Party", mogącym przywodzić na myśl "Bajki Robotów" Stanisława Lema. Sztuczna inteligencja, komputerowa światostwórczość to także tematyka teledysku "I Love to Chat With You" autorstwa Oskara Szramki i w którym "wystąpiła" najprawdziwsza Gdynia (!). 

fot. Oskar Szramka

Na album złożyło się osiem numerów o łącznym czasie nieco ponad czterdziestu dwóch minut. Podróż przez sztuczną inteligencję i strachy z nią związaną, czy też może raczej poprzez jej oswajanie, uchem Mariusza Dudy, zaczynamy od "Taming Nightmares", które zdają się już swoim tytułem trochę nawiązywać do swojej duchowej poprzedniczki, czyli pierwszej lockdownowej płyty "Lockdown Spaces".  Koszmary przybierają różne kształty i formy, mogą dotyczyć rzeczy prozaicznych i zwykłych, a mogą być sporymi lękami. Mogą mieć kształt piksela, puchatego szczeniaczka w kolorze różowym, a nawet zębatego i rogatego potwora. Ich oswajanie to już grubsza sprawa i dla każdego będzie wyzwaniem. Są przeciwnościami. Osobiście lubię powtarzać, że te przeciwności mają się bać nas, a nie my ich. Jak z koszmarami i przeciwnościami radzi sobie Mariusz na swojej najnowszej płycie? Zaczynamy od dźwięków, które brzmią jak wymieszanie szumów z warkotem wściekłych psów i ciężkimi oddechami, do których dołączają elektroniczno-syntezatorowe duszne, ciemne i zarazem filmowe wytoczenia wspomagane zgrzytami przypominającymi jęki lub piszczące drzwi, a następnie rozwija się kolejnymi klawiszowymi elementami jako żywo wyjętymi z Vangelisa czy Tangerine Dream. Wrażenie to potęguje dołączenie perkusjonalii i stopniowe rozwijanie się numeru wraz z głosowymi wstawkami, które brzmią jak podszepty świadomości. Świetnie całość zaś uzupełnia finałowa gitarowa solówka Mateusza Owczarka. Można też wręcz odnieść wrażenie, że muzycznie bliżej tutaj do pierwszych płyt Lunatic Soul.

Na drugiej pozycji znalazł się "Good Morning Fearmongering" w którym mierzymy się ze strachem wstawania z łóżka w nowym dniu nie wiedząc czego się po nim spodziewać, jakimi nowymi kłamstwami będziemy karmieni w mediach społecznościowych, w telewizji, radiu i internecie. Tytuł skojarzył mi się trochę z pierwszym numerem "Road to Hell, Pt. II" Chrisa Rea, gdzie gitarzysta odszedł od swoich rockowych korzeni i nagrał płytę z dużą ilością elektroniki i w utworze "Good Morning" wmawia sobie, że czuje się dobrze i nic go nie zaskoczy. Mariusz od razu raczy słuchacza pulsującą elektroniką, mroczną atmosferą i wrzuca w sam środek przesuwających się po ekranie informacji, migających obrazów i reklam niczym wyjętych z "Łowcy Androidów" albo "Matrixa". Mocne są tutaj robotyczne "wokalizy", które z kolei zdają się przywodzić na myśl Kraftwerk. Numer trzeci nosi tytuł "Fake Me Deep, Murf". Nie wiem kim jest Murf, ale być może chodzi o Murf AI, aplikację która jest jednym z najskuteczniejszych dostępnych obecnie na rynku oprogramowania do zamiany tekstu na mowę. Oprócz tego może tutaj także chodzić o strach przed cyfrowymi kopiami, sztucznym generowaniem nie żyjących aktorów, lub zastępowaniem fizyczności jednego aktora innym, sztucznym generowaniem głosu, lub nawet tworzenie muzyki przez sztuczną inteligencję. Mariusz sięga tutaj po klawisze i elektronikę, które mogłyby zagościć na którejś z płyt Tangerine Dream w latach 70tych czy 80tych. Nawet gitarowe wejście Owczarka zdaje się tutaj nawiązywać do gitarowych fragmentów z albumów niemieckiej legendy. Ponownie jest gęsto, mrocznie, ale zarazem niezwykle fascynująco.


Fantastyczny, trochę marszowy i jakby znów trochę wyjęty z twórczości Kratwerk czy Tangerine Drwam (zwłaszcza, gdy ponownie zabrzmi gitarowa solówka Owczarka) "Bot's Party" można odczytywać w kontekście popularności mediów społecznościowych, a zwłaszcza Tik-Toków, gdzie użytkownicy stają się botami tworzącymi papkę o niskiej wartości poznawczej, skłaniającej się ku challenge'om, krótkim nieśmiesznym filmikom lub wylewającego się później w komentarzach hejtu. Boty się bawią na całego, choć niezwykle zaskakujący jest tutaj także teledysk, w którym po labiryncie chodzą małe wyjęte jakby z Lema robociki i znów jakby nawiązując do pierwszej lockdownowej płyty sięga się po element gry - ale zamiast "Space Invaders" Mariusz wziął na warsztat słynnego "Pacmana". Numer jest z kolei weselszy, cieplejszy od poprzednich, a zarazem tak samo gęsty, pulsujący i zaskakujący. W cudnym "I Love to Chat With You" zostaje wyrażony strach przed czatami, budowaniem awatarów i sztucznych światów, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, tworzeniem fasad i masek w cyfrowym świecie. Delikatniejsze, deszczowe brzmienie elektroniki i klawiszy znów zdaje się przywodzić na myśl Vangelisa i muzyczne światy "Łowcy Androidów", a "wokalizy" Mariusza jakby od niechcenia przypominają o innych jego projektach. Gdynia w teledysku jest prawdziwa i nie musiała być tworzona z pomocą sztucznej inteligencji.

Utwór szósty, zatytułowany "Why So Serious, Cassandra" tytułem flirtuje z odbiorcą płyty Mariusza dwojako. Z jednej strony mamy nawiązanie filmowe, bo to właśnie pytanie pada z ust Jokera granego przez Heatha Ledgera w "Mrocznym Rycerzu" Christophera Nolana, a z drugiej strony mamy Cassandrę. Nie jestem pewien czy chodzi o Apache Cassandra czyli open source'owy system zarządzania bazami danych NoSQL, przechowujący dane w postaci klucz-wartość i przetwarzający je, aby je zrestrukturyzować, a także posiadający własny język do wykonywania zapytań. Być może więc chodzi o aplikacje zbierające i przetwarzające dane, także wykorzystujące je przeciwko nam, swoje zaprogramowane funkcje wykonujące zbyt poważnie i zbyt ściśle według reguł, które nie dla wszystkich są jasne i zrozumiałe. Witają nas perkusjonalia, które mocno odbijają się w przestrzeni. Do nich dołączają jakby szamańskie "wokalizy", a także pociągnięcia jakby orkiestry i kolejne wciągające, intrygujące elektroniczno-klawiszowe rozbudowania. Klimat zaś może przypominać muzykę Hansa Zimmera do "Diuny" lub ostatnią, wydaną już pośmiertnie płytę Klausa Schulza "Deus Arrakis". 


Mariusz Duda na swoich płytach, czy to Lunatic Soul czy związanych z "Trylogią", a nawet na albumach Riverside, lubi puentować optymistycznie i nie inaczej jest na "Afr ai d". Najpierw w przedostatnim "Mid Journey to Freedom" zdaje się sugerować, że czasami trzeba uciec od sztucznych światów, cyfryzacji i mediów społecznościowych i zwyczajnie odpocząć, odpuścić i pozwolić sobie na życie bez bodźców generowanych przez komputery, aplikacje i telefony. To trochę taki utwór, który zdaje się kontynuować stylistykę suplementarnej epki z "Trylogii", a także swoim klimatem ponownie fantastycznie nawiązywać do Tangerine Dream, Vangelisa czy Jarre'a, wreszcie elektronicznych eksperymentów z Riverside. Elektroniczna, dość melodyjna pulsacja łączy się z perkusyjnym bitem i jakby zbiera w jedno wszystkie mroczne strony, a następnie odstawia je na bok i każe wyjrzeć za okno, wyjść na spacer i wyjść na świat rzeczywisty, zostawiając, choć na chwilę świat wirtualny i wypełniony sztuczną inteligencją. Następnie w ostatnim, noszącym tytuł "Embracing the Unknown" następuje pełne pogodzenie z sytuacją, bardzo przy tym podobne do tych pogodzeń, które znamy już z "Fractured" i "Under the Fragmented Sky" Lunatic Soul. Podmiot liryczny płyty zaczyna zdawać sobie sprawę, że nie uciekniemy od postępu technologicznego i rozwoju sztucznej inteligencji, ale jednocześnie, że nie powinno się jej obawiać. Lęki, także te związane ze sztuczną inteligencją można oswoić i wykorzystać z korzyścią dla siebie samego, pamiętając jednak żeby nie dać się przez nie zdominować. Zatopienie w tej nieznanej przestrzeni musi być kontrolowane przez nas, a nie przez sztuczną inteligencję. Być może jednak na koniec pojawia się pytanie: czy aby na pewno jest to możliwe? A może już jesteśmy kontrolowani? Odpowiedzieć jednak będziemy musieli już sami - indywidualnie. Mariusz podsumowuje w nim całość płyty, powtarzając niektóre jej elementy i przywołując melodię klawiszy, tła i perkusyjne bity, pukania znane drugiej płyty "Trylogii" czy nawet... w pewnym stopniu nawiązuje do "Eye of the Soundscape" Riverside. Kapitalnie zresztą utwór ten rozwija się w drugiej jego części, zmierzając stopniowo ku zakończeniu. Wspaniale wypada tutaj także ponownie gra Mateusza Owczarka, który niesamowicie uzupełnił nowy rozdział muzycznych światów Mariusza i nadał mu niepokojący, ale fascynujący charakter.

"Afr ai d" Mariusza Dudy to płyta, która tylko częściowo kontynuuje to, co znalazło się na wcześniejszych albumach solowych, bo stanowiąc odrębny album, jedynie nawiązuje do swoich poprzedniczek. Mariusz łączy w nim swoje fascynacje elektroniką w duchu Vangelisa, Tangerine Dream czy Jean Michel Jarre'a, ale i nie tylko, które są tutaj słyszalne, ale jednocześnie Mariusz nie kopiuje nikogo, bo po raz kolejny buduje swoje własne fascynujące światy, w których komentuje, pyta i pociesza. To płyta, której nie da się posłuchać i polubić od razu, a jedna z tych, która musi być posłuchana kilkukrotnie, którą rozkłada się na czynniki pierwsze i składa ponownie; taka, która lubi dojrzewać. Gęsta, mroczna, ale fascynująca, a przy tym po raz kolejny pokazująca wszechstronność Mariusza Dudy. Nawet jeśli uznać, że tym razem nie ma tutaj w zasadzie niczego nowego, również czego nie słyszało się u innych, to jest to podróż niezwykła i wciągająca. Wreszcie, w jakiś sposób kojąca, że być może nie trzeba się bać, a właśnie z odwagą spojrzeć w to, co przyniesie przyszłość i sobie te wszystkie sztuczne inteligencje i lęki oswoić. 

 

Ocena: Pełnia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz