środa, 20 września 2023

Demons Down - I Stand (2023)

Nawet jeśli nie znacie House of Lords, to na pewno polubicie się z Demons Down!

 

Od utworu i trzeciej płyty studyjnej z 1992 roku, tej pierwszej wspomnianej nowa grupa Demons Down, która zadebiutowała 10 marca tego roku albumem "I Stand", zaczerpnęła zresztą swoją nazwę. Być może nie jest to też całkowity przypadek, bo dwóch członków związanych z House of Lords gra także i w tym zespole. Mowa o gitarzyście Jimi Bellu i byłym basiście tegoż Chucku Wrightcie. Demons Down uzupełniają wokalista James Robledo, gitarzysta Francesco Savino, perkusista Ken Mary oraz klawiszowiec Alessandro Del Vecchio. "I Stand" stylistycznie obraca się w podobnych rejonach, co All My Shadows, czyli okół hard rocka i heavy metalu z lat 80tych i 90tych. Nie brakuje tutaj także nawiązań do macierzystej formacji Bella i Wrighta. Na płycie znalazło się z kolei jedenaście utworów, które zamknęły się w czasie około pięćdziesięciu dwóch minut.


Niechaj nikogo nie zmyli jednak rycersko-bitewna okładka, bo choć świetnie pasuje do muzyki na krążku, to nie znajdziecie tutaj średniowiecznych nawiązań, ani operowych rozwiązań rodem z Włoch z którymi obrazek może się nieco kojarzyć. Utwór tytułowy, który otwiera album rozpoczyna się jednak od bardzo klimatycznego klawiszowego wstępu, a następnie perkusyjno-gitarowego rozwinięcia, które szybo rozbudowuje się do epickiego, szybkiego kawałka przypominającego nieco w stylu twórczość Dio lub Jorna Lande. Melodyjnie, szybko, a przy tym zadziornie jest w utworze zatytułowanym "Disappear". Spojrzenie w lata 80te może wybrzmieć w klawiszach z kolejnego numeru pod tytułem "Down in the Hole", który zaczyna się powoli, by następnie przejść w prawdziwą marszową petardę wyrwaną trochę z twórczości Leverage. Balladowy "On My Way to You" znalazł się na pozycji czwartej i przynosi nieco więcej mroku, ale także i nawiązań do Savatage. W kolejnym "Where Will Our Tears Falls? nieznacznie przyspieszamy i balansujemy między latami 80tymi, a 90tymi. Jest więc przebojowo, melodyjnie i energicznie, a przy tym ponownie skojarzenia mogą pokierować się w kierunku Leverage czy macierzystej formacji Bella i Wrighta. 

Jednym z najciekawszych, najżywszych i najenergiczniejszych numerów na płycie jest z kolei odrobinę pachnący Deep Purple (w klawiszowej partii) "Book of Love" i choć paradoksalnie wszyscy znamy te rytmy nie od dziś, nie od wczoraj. To, co znane, trzeba jednak umieć sprzedać na nowo, a Demons Down udaje się to w naprawdę niezłym stylu. Mrok i cięższe granie, znakomicie powraca w mocnym "Stranded in the Middle of Nowhere". Po nim wpada "Follow Me", który znów trochę spogląda w lata 80te i stylistykę wyrwaną z twórczości Jorna Lande Rusella Allena. W "To the Edge of te World" może znów trochę pachnieć Black Sabbath z czasów Dio czy Tony'ego Martina, choć jest dużo bardziej melodyjnie, a panowie nie grają w niskim strojeniu. Przedostatni, "Search over th Horizon" to jeden z najmocniejszych i najbardziej łapiących za serducho kawałków - nieco bardziej rozbudowany, potężny, świetnie łączący melodię, klimat i ciężar. A na koniec, w "Only the Brave" otrzymujemy z kolei kapitalny, hymnowy wręcz epicki numer, pełen podniosłego klimatu mającego w sobie coś zarówno z power metalu, jak i rocka stadionowego, mogący kojarzyć się z formacją Ten. Petarda.

Międzynarodowy skład Demons Down (Robledo to Chilijczyk, a Savino to Włoch) złożony z młodych, utalentowanych i wschodzących gwiazd rockowego/metalowego światka za pomocą weteranów nagrali debiut sprawny, przebojowy i podobnie jak All My Shadows łapiący za serducho, pełen radochy i szczerego grania list miłosny. Zarówno dla wielbicieli House of Lords, jak i hard rocka z lat 80tych i 90tych, pełnego przebojowego, nieco radiowego klimatu, a przy tym melodyjnego i epickiego grania, krążek ten na pewno przypadnie do gustu. Nie stanie się może klasykiem, ale na pewno poprawi humor w drodze do pracy, czy po ciężkim dniu. Tu także warto trzymać kciuki, żeby na jednym albumie się nie skończyło, a także żeby przede wszystkim o znakomitym wokaliście, jakim jest James Robledo, było jeszcze głośno. Wreszcie, to jeden z tych albumów, których słucha się bardzo przyjemnie, nawet w zapętleniu. 

Ocena: Pełnia

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz