niedziela, 18 czerwca 2023

Seven Impale - Summit (2023)

 

Młodzi Norwedzy znów zaskakują i po raz trzeci wchodzą na sam szczyt...

 

Aż siedem lat trzeba było czekać na następcę znakomitego "Contrapasso" z 2016 roku, który był drugim krążkiem jazz metalowego (ujmując ich styl tak skrótowo jak tylko się da). Zrobili na mnie ogromne wrażenie już przy okazji debiutanckiego "City of the Sun" z 2014 roku, a swoim drugim dosłownie powalili. Jednak nic, nie przygotowało mnie, a być może także wielu innych, na to, co znalazło się trwającym niecałe trzy kwadranse monumentalnym "Summit". W tym czasie panowie zebrali pomysły i przygotowali swój trzeci, zawierający zaledwie cztery numery album, który udowadnia, że chłopaki są w drodze na szczyt. Ten, wznosi się majestatycznie na samym środku grafiki okładkowej. Wielgachny, ciemny monolit, przetykany malachitowymi żyłami i błyskami wznosi się na tle szarej bezkresnej pustyni i burzowego nieba. 

Zaczynamy od trwającego nieco ponad dziesięć i pół minutowego fenomenalnego "Hunter", który wita niepokojącymi, mrocznymi, trochę deszczowymi klawiszami. Te rozwijają się stopniowo w ciężką perkusyjno-gitarowo-dętą kanonadę o mocnym metalowym zabarwieniu, którego nie powstydziłby się ani Weather Report, ani King Crimson, choć na tym panowie nie kończą, a skojarzenia mogą powędrować nawet do współczesnego... Opeth. Równie szybko jak uderzają, stopniują napięcie, klimatycznym zwolnieniem z wokalem, który z miejsca kojarzy się ze Scottem Walkerem (i uwielbianym przez niego popem barokowym), a nawet z Davidem Bowiem. Ostre rozbudowania mogą wydawać się nieco chaotyczne, ale jednocześnie są gęste i kapitalnie dopracowane pod względem atmosfery, ciężaru i fantastycznego brzmienia. Kolejny numer to brawurowy "Hydra" również trwa ponad dziesięć i pół minuty, a panowie ponownie zaskakują. Ten również rozwija się powoli, choć tym razem gęsto jest już od samego początku, a marszowe tempo znów buduje napięcie i przepięknie dawkuje atmosferę oraz znakomicie rozkłada poszczególne dźwięki w czasie. Więcej tutaj metalowego myślenia niż kiedykolwiek, jednak kompozycja bardzo mocno trzyma się jazzowej struktury i progresywy wyrwanej z lat 70tych, ale podanej świeżo i nowocześnie.


Drugą połowę płyty otwiera, najkrótszy, bo trwający niecałe dziewięć i pół minuty równie genialny "Ikaros", który absolutnie nie spuszcza z tonu. Ponownie jest gęsto i ciężko, a pachnące współczesnym Opethem klimaty wybrzmiewają potężnie i niezwykle fascynująco w swoim nieco hipertroficznym, jakby teatralnym brzmieniu. To mroczna, brudna i ociekająca znojem oraz dramatem propozycja, nieco paradoksalnie łączy w sobie metalowy ciężar poprzednika z przebojowością i pozorną lekkością debiutu, znacząco jednak rozwijając niezwykły muzyczny świat chłopaków. Tu nie ma miejsce na nudę, bo słuchacz dosłownie pozostaje w oszołomieniu i zachwycie za każdym razem, gdy panowie genialnie bawią się atmosferą i wydobywają ze swoich instrumentów ogrom pasji, którą można by obdarować wiele młodych zespołów. Na koniec, trwający prawie trzynaście i pół minuty (bez ośmiu sekund) "Sisyphus", w którym panowie nieznacznie zwalniają tempo i jeszcze mocniej bawią się klimatem, ponownie sięgając po wokale, które mogą kojarzyć się ze Scottem Walkerem, co wypada tyleż genialnie, co bardzo niepokojące. Obok sekcji dętej pojawiają się tutaj elektroniczne hałasy, które jeszcze bardziej wzbudzają niepokój i jeszcze mocniej budują klimat, który w swoich najostrzejszych momentach znów zdaje się ocierać o metalowe brzmienia. Budowanie atmosfery i rozkładanie ociężałych rozbudowań czy wyrwanych z "Agarthy" albo "Pangaei" Milesa Davisa fragmentów, zestawianych ze spokojniejszymi, wietrznymi przepierzeniami kojarzącymi się z jednej strony z muzyką Billa Evansa, a z drugiej ponownie jakby wyjętej z twórczości Scotta Walkera czy Davida Bowiego. Niesamowita to mieszanka, która porusza i wzbudza skrajne emocje, a jednocześnie jest niezwykle fascynująca i interesująca.

Szczyt... Śmiało można powiedzieć, że młodzi Norwedzy już się na nim znaleźli, bo wysoko postawiona poprzednikiem poprzeczka ponownie została podniesiona wysoko, a ich najnowsza płyta udowadnia, iż nie tylko rozwinęli swój styl i umiejętności, ale także ponownie nagrali album, który dosłownie wbija w fotel pomysłami, ciężarem i fenomenalnym brzmieniem, wreszcie żonglowaniem stylami (i to w ramach pojedynczych kompozycji!). Aż dziwne, że o tej grupie nie mówi się więcej, że wciąż zdają się być na uboczu. To grupa, która powinna być bardziej rozpoznawalna, a ich gęsta, niekoniecznie łatwa muzyka zasługuje na zainteresowanie. Nie mam też wątpliwości, że trzeci album wciąż rozwijającego się młodego zespołu jest jednym z najbardziej ekscytujących, najciekawszych i najlepszych płyt tego roku. Wstyd nie znać!

Ocena: Pełnia

O "City of the Sun" pisałem tutaj, a o "Contrapasso" tutaj. Przy okazji recenzji drugiej płyty miałem też okazję porozmawiać z zespołem - wywiad tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz