Freudowi chyba by się podobało...
Na swój ósmy album studyjny Riverside kazało czekać bardzo długo, bo prawie pięć lat. To także drugi album nagrany po śmierci Piotra Grudzińskiego, ale pierwszy zrealizowany z Maciejem Mellerem już jako stałym członkiem zespołu i przy jego pełnym udziale. Zapowiadany jako kolorowy i energiczny powrót do cięższego grania, zrobiony z większym luzem i artystyczną swobodą, a także jako początek nowego rozdziału, oraz przede wszystkim pozbawionego duchoty, smutku, bólu i melancholii, która mocno zdominowała "przejściowy" siódmy krążek grupy "Wasteland" z 2018 roku.
Zmianę widać już w okładce i kapitalnych grafikach przygotowanych po raz pierwszy dla Riverside przez artystę Jarka Kubickiego, a nie jak miało to dotychczas miejsce przez słynnego Travisa Smitha. Bardzo żywa paleta barw przywodzi na myśl nie tylko wydany w 2009 roku krążek "Anno Domini High Definition", ale także zdaje się nieco przypominać okładkę "Scenes From A Memory: Metropolis Pt. II" Dream Theater, a przy tym zgrabne nawiązuje do każdej wcześniejszej grafiki znanej z dyskografii Riverside. To także drugi album zespołu na którym nie ma charakterystycznego logotypu (na wspomnianym już "ADHD" również go nie było), jak również pierwszy, który tak mocno żongluje odniesieniami do różnej stylistykami zamykających je w ramach czegoś, co sami muzycy otwarcie określają jako "progresywne". Dla mnie jest to z całą pewnością mieszanka alternatywnych zajawek znanych z dwóch ostatnich płyt z Grudzińskim z art rockiem, szczyptą metalu i intrygujących eksperymentów czy nawiązań zarówno do lat 80tych, jak i do 90tych. Wszystko zaś podane w charakterystycznym, niepodrabialnym stylu Riverside, które tym razem zostało kapitalnie dopracowane pod względem intensywności i brzmienia. Wbrew pozorom, to jeszcze nie jest podsumowanie. A więc po kolei.
Na podstawowej wersji albumu znalazło się siedem utworów o łącznym czasie nieco ponad pięćdziesięciu minut. Zaczynamy od kapitalnego, wybitnie chwytliwego i wpadającego w ucho "Friend or Foe?" opartego o nieco ejtisowe elementy kojarzące się niektórym z A-ha, a mi bardziej z New Order, a z początku nawet z wielokrotnie przeze mnie wspominanym przy okazji elektronicznych solowych płytach Mariusza Dudy, czy bardziej eksperymentalnych utworach Riverside - Tangerine Dream. Ejtisowe klawisze Łapaja to jednak nie wszystko, co ma do zaoferowania ten kawałek, to także świetny gitarowy riff, znakomity, surowy bas Dudy, energiczna i bardzo selektywnie nagrana perkusja Kodzieradzkiego. Utwór ma także świetny, wkręcający się w głowę tekst, którego nie sposób nie nucić z Mariuszem. Słuchanie go w zapętleniu jest wręcz wskazane. Bardzo dobry jest także następujący po nim "Landmine Blast" który z początku nieco bardziej przypomina Riverside, które znamy - ta melodia to wszakże brzmi jak powtórzenie jednego z głównych motywów "Reality Dream Trilogy". Cały utwór zresztą brzmi jak reminiscencja pierwszych płyt zespołu, choć o kopiowaniu nie ma tu mowy. To przywołanie jest zrobione zmyślnie, nowocześnie i dojrzale, stanowiąc coś w rodzaju pomostu między starym, a nowym brzmieniem i stylem Riverside. A do tego wszystkiego znakomity duszny, niemal ponury klimat, który kontrastuje z energicznym, żywym otwieraczem.
Utwór trzeci nosi tytuł "Big Tech Brother" zaczynający się od komunikatu w pewien sposób parodiującego podobne zwroty do słuchacza na nielegalnych kopiach lub czasami pojawiającymi się na stronach internetowych lub w streamingowanym radiu, po czym przechodzimy do rozpędzonego, bombastycznego perkusyjno-klawiszowego wejścia przywodzącego na myśl "Dance of Eternity" ze wspomnianego już album Dream Theater, by następnie płynnie przejść do niemal metalowego, ciężkiego riffu i dusznego, niepokojąco oplatającego tempa. Riverside jednak nie trzyma się kurczowo tego ciężkiego brzmienia, kontrastuje je wolniejszymi fragmentami czy ciepłymi klawiszami i wreszcie bawiąc się emocjami i metalową stylistyką, której w muzyce Warszawiaków nie było od czasu "ADHD". I tylko szkoda, że zdecydowano się w nim na wyciszenie w partii instrumentalnej, która przynosi nadzieję na dopełnienie ociężałym rozbudowaniem i odrobiną szaleństwa, które sprawdzi się w tym utworze na koncertach. Świetny jest też "Post-Truth", który pojawia się na płycie jako czwarty, który również sięga po cięższe, niemal metalowe riffy, znakomicie kontrastowane melodyjnymi, ciepłymi klawiszami czy zwolnieniami, które nie powinny nikogo pozbawić złudzeń, że to nadal jest Riverside. Tu także na koniec zdecydowano się na wyciszenie, choć tutaj ma ono miejsce w spinającym całość delikatnym klawiszu Łapaja.
Numer piąty to najdłuższy na płycie "The Place Where I Belong" trwający ponad trzynaście minut najbardziej progresywny i wyciszony utwór jaki znalazł się na "ID.Entity". Brzmieniowo znacznie spokojniejszy, wietrzny, melancholijny, może przywodzić na myśl ostatnią płytę nagraną z Grudzińskim czy nawet grupę Quidam Macieja Mellera, albo nawet nieco bardziej odnosić słuchacza do tego gatunku muzyki z lat 70tych. Całość rozwija się niespiesznie i składa się z trzech odrębnych części, które następują po sobie pięknie i płynnie, wzajemnie się uzupełniając. Spotkałem się z opiniami, że numer ten jest jak posklejany i sprawia wrażenie niespójnego, ale sądzę, że jest to krzywdzące. Jest z całą pewnością inny i dużo lżejszy od pozostałych kompozycji na albumie, ale na pewno nie jest gorszy. To Riverside, w bardzo zgrabny sposób budujące delikatny pomost zaczynający się gdzieś przy piątej lub szóstej płycie i jakby na chwilę okrążając "Wastelanda", ale jednocześnie nie zapominając o siódmym albumie. Takie nawiązania osobiście lubię najbardziej, choć nie jest to też moim zdaniem najlepszy moment na płycie. To konieczne, a przy tym piękne wyciszenie przed kolejnym uderzeniem. Jeśli zaś ktoś chce posłuchać niespójnego składaka to niech sobie sięgnie po "Illumination Theory" Dream Theater. To dopiero jest prawdziwy koszmar niepasujących do siebie pomysłów wrzuconych do jednego długiego utworu, bo gdzieś trzeba je zmieścić.
Przedostatnim na podstawowej edycji płyty utworem jest kapitalny "I'm Done With You", które Riverside wypuściło jako pierwszy singiel promujący nowy materiał. Ciężki riff, pulsujące klawisze i potężne perkusyjne uderzenie i znakomite budowanie napięcia wyciszeniem i kolejnymi uderzeniami oraz rozbudowaniami. Jest to ciężki, ponownie niemal metalowy kawałek, jednak ponownie nie trzymający się kurczowo jednej stylistyki. Panowie poruszają się w jego ramach i łącząc różne nastoje i brzmienia swobodnie, a przede wszystkim sprawnie. To także numer, który zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem - nie poruszył mnie jakoś specjalnie na samym początku, zaczął się wżerać w głowę z każdym kolejnym odsłuchem. Na koniec również kapitalny i bardzo zaskakujący "Self-Aware", jeden z trzech najbardziej przebojowych numerów na tym albumie i moim zdaniem zdecydowanie jeden z najlepszych kawałków Riverside. Energiczny riff gitarowy i mocny, ponownie bardzo selektywny perkusyjny bit wraz ze świetnym klawiszowym tłem, wreszcie zabawa stylistyką z dodatkiem... reaggae w połowie numeru czy mrocznego, filmowego wręcz instrumentalnego fragmentu na końcówce. To także kawałek, który zyskuje z każdym odsłuchem i który wspaniale łączy stare Riverside z nowym. Niemal ma się wrażenie, że mógłby być częścią zarówno "ADHD", jak i "Shrine of New Generations Slaves".
Dodatkowy dysk zawiera jeszcze cztery utwory - dwa, które nie znalazły się na wersji podstawowej, stanowiąc podobny dodatek jak "Night Sessions" i "Day Sessions" z kolejno "SONGS" i "LFATTM" oraz dwie wersje singlowe - zamknięte w czasie około trzydziestu minut. Dwa numery, które nie znalazły miejsca na podstawowej wersji płyty z jednej strony trochę do niej nie pasują, a z drugiej znakomicie ją uzupełniają. Szczególnie słychać to w fantastycznym prawie dwunastominutowym "Age of Anger", który jawi się jako instrumentalne podsumowanie całego nowego albumu Riverside, choć sam jest bardziej rozwinięciem eksperymentów wyrwanych z "Reality Dream Trilogy" (klimat, przywoływanie niektórych charakterystycznych elementów, ciężar) lub ostatnich utworów napisanych jeszcze z Grudzińskim, które znalazły się na kompilacyjnym "Ey of the Soundscape". Ambientowe, duszne pejzaże w tle rozwijają się w marszowy, ciężki gitarowy riff i ociężałą perkusję - ponownie o wręcz metalowym charakterze - ale także co jakiś czas ciekawie kontrastując spokojniejszymi momentami i licznymi rozbudowaniami głównego motywu. To także numer genialnie pokazujący ogromną swobodę Riverside oraz to, jak znakomicie w zespole odnalazł się Maciej Meller. Drugi, "Together Again", jest o połowę krótszy i także zdaje się być zawieszony między wspomnianymi, ale jednocześnie stanowi osobną i zupełnie nową całość. To bardzo sympatyczny dodatek do wcześniejszych albumów Riverside, którego słucha się znakomicie, ale jednocześnie trochę szkoda, że nie pozwolili sobie panowie zarówno w tym, jak i wcześniejszym, na odrobinę więcej szaleństwa i większe wyjście poza pewne stałe melodie i schematy.
Druga połowa drugiego dysku zaczyna się od krótszej wersji "Friend or Foe?" z której wycięto początkowe półtora minuty. W tej wersji numer niewiele się zmienił i nawet nie traci na braku zaskakującego wstępu, bo ejtisy nadal są w nim słyszalne, a sam numer nadal znakomicie się wkręca w głowę. Nieco inaczej jest z kolei ze skróconą o połowę wersją "Self-Aware" (z niemal dziewięciominutowego kawałka zrobiono edycję do pięciu minut i pół minuty). W tej wersji utwór zyskuje dodatkowe skojarzenie i intrygującą klamrę - o ile bowiem otwieracz to zabawa ejtisami, o tyle w tym utworze, a szczególnie właśnie skróconej odsłonie, można odnieść wrażenie zabawy najtisami i stylistyką rodem z krążków U2 z początku lat 90tych właśnie. Fascynujące.
Ósmy album "ID.Entity" jest solidnym albumem, którego słucha się znakomicie, zarówno wyrywkowo, jak i całościowo. Ostrzejsze, pełniejsze i cięższe, a przy tym bardziej selektywne i dojrzalsze brzmienie zdecydowanie robi na nim robotę. Słychać na nim, że Riverside w nowym składzie czuje się ze sobą dobrze, a ich muzyka znów nabrała - tak jak zapowiadali - kolorów i życia. To także płyta, która sprawnie i swobodnie korzysta zarówno z różnych stylistyk, mnie lub bardziej jawnych odniesień zarówno do historii muzyki rockowej czy własnej, ale także taka, która niejako na nowo reinterpretuje Riverside'owy świat. Nie zrezygnowano na niej bowiem z dźwiękowych (także siłą rzeczy) odniesień i tematów, które miały już swoje odzwierciedlenie w tekstach i brzmieniu na wcześniejszych płytach. Można się czepiać, że nie ma tu właściwie nic nowego, nie ma przesuwania granic gatunkowych, albo że teksty popadają w oczywistości, banały, ale jednocześnie nie można odmówić tej płycie zaraźliwej przebojowości, nieoczywistej i bogatej, intensywnej przestrzenności klarowności nagrania oraz ciekawego spojrzenia na szeroko pojętą tożsamość - zespołu jako takiego, brzmienia, nostalgii, technologii, post-prawdy czy kondycji społeczeństwa. Wreszcie to album, który może się podobać i może dzielić, ale także którego po prostu doskonale się słucha i który pokazuje, że Riverside zdecydowanie nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, rozpoczynając fascynujący nowy rozdział swojej kariery. Naprawdę warto go sprawdzić samemu i nie poprzestawać na jednym odsłuchu, bo "ID.Entity" dojrzewa z każdym kolejnym obrotem i odsłuchem, sprawiając jeszcze większą frajdę i skłaniając do przemyśleń nad poruszanymi tematami i być może nawet dalszym kierunkiem w jaki podąży Riverside.
Ocena: Pełnia |
Riverside zagra 30 lipca 2023 roku podczas Ostrów Rock Festiwal
w Ostrowie Wielkoplskim. Patronujemy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz