poniedziałek, 17 października 2022

Tydzień 10-16.10.2022: Here on Earth, The Sound of 007



Drugi tydzień po zmianie formuły, a w nim znów różnie i ciekawie. Tym razem było także o polskiej muzyce oraz o Bondzie w kontekście dokumentu "The Sound of 007" oraz skróconego koncertu po tym samym tytule, który odbył się 5 października w Royal Albert Hall, a to jest druga pula zbiorcza, także osobnych i dłuższych tekstów, z tygodnia, który nazwałem sobie 10-16.10.22. 

 

11.10.2022: Less is Lessie - The Escape Plan (2021) (tutaj)

13.10.2022: Here on Earth - Nic nam się nie należy (2022)

Należą się brawa!

Trzecia płyta katowickiej progresywnej i art rockowej formacji Here on Earth ukazała się 5 sierpnia tego roku i tak jak zaskakiwali swoim podejściem do tej stylistyki na swoich dwóch poprzednich albumach (o "Thalium" z 2016 roku znajdziecie recenzję na blogu) tak zaskoczyli i tym razem postanawiając nagrać krążek w całości oparty o polskie teksty, co w tym gatunku nie jest takie oczywiste i częste - co jest w sumie trochę smutne. Sygnalizowali taki kierunek już singlem "K.A.T.E", którego na najnowszym wydawnictwie nie ma. Znalazło się zaś na nim dziewięć nowych utworów zamykających się w czasie niespełna trzech kwadransów. Jak wypadają?

Świetnie wypada otwierający album "Samotni" o dusznym, kroczącym tempie i ostrymi nowoczesnymi riffami. Po mocnym uderzeniu przychodzi spokojny wstęp w "Ultrakrepidarianizm"*. Jest to jednak usypianie czujności, bo Here on Earth rozwija go o ciężkie rozwinięcie (z kapitalnym finałem), choć i tak jest dużo lżejszy od poprzednika. Do kompletu równie mocny tekst. Przepiękny jest singlowy "Drzewo i kwiat", który zbudowany został wokół kapitalnego ciężkiego djentowego rytmu. Panowie jednakże cudnie balansują go pochodowym tłem i znakomitym wokalem Krzysztofa Wróbla. Na usypianie czujności stawiają także  na początku utworu "Godni", ale i tu szybko pojawia się świetne, gęste i mocne rozbudowanie, wsparte kolejną porcją gorzkiej, ale pięknej refleksji w lirykach. I ten gitarowy finał! W "Dopóki jeszcze" znów nie brakuje świetnie prowadzonego ciężkiego brzmienia gitar, w którym jednocześnie nie brakuje sporej dawki melodii. Skojarzenia w tym numerze od razu leciały mi ku Thesis, które niestety znów zamilkło. Równie udany jest gorzki "Wdzięczni" o równie surowym, ciężkim brzmieniu, ale ponownie pięknie balansowany lżejszymi partiami. Cudny jest także "List" zaśpiewany przez Krzysztofa Wróbla razem z Weroniką Skalską, który choć został pomyślany jako ballada, to również nie rezygnuje z dusznego ciężaru i dość ostrego grania. Przedostatni i zresztą fantastyczny "Trzeba odejść" z kolei balladę udaje, bo też jest niby lżej, ale panowie mocno zagęszczają panujący w nim klimat, a na koniec sięgają po post-rockowe brzmienia mogące kojarzyć się trochę z twórczością brzeszczańskiego Besides. Na zakończenie zamieszczono jeszcze "Obłok Oorta", który sięga po ambientowe zajawki znane już z twórczości Here on Earth. Odstaje on odrobinę od reszty płyty brzmieniem i stylem, ale wcale nie oznacza to, że jest słabszy, bo pięknie wycisza po potężnej dawce znakomitego ostrego grania i pięknie dopełnia piękny album.

Polskojęzyczność tego albumu mogło być wadą, ale jest jego ogromną zaletą. Mocne i sprawnie napisane teksty są nie tylko świetnie zaśpiewane, ale także znakomicie łączą się z atrakcyjnym, ciężkim i nowoczesnym brzmieniem. Swoje miejsce znalazły tutaj także klawisze, które trochę i przeszkadzały na "Thalium". Błyszczy tutaj solidna sekcja rytmiczna czyli bas Przemysława Nowakowskiego i perkusja Krzysztofa Cudnego. To album przemyślany, a także bardzo przebojowy, choć daleko jestem od stwierdzenia, że radiowy. To nie do końca jest radiowa muzyka, bo dla wielu zwykłych słuchaczy wyda się jednak za ciężki. Here on Earth stawiając na eksperyment z językiem polskim, który przez większość polskich artystów jest wykorzystywany rzadko i niezbyt chętnie, z całą pewnością nie poległo. Słucha się go znakomicie i chce się do niego wracać. Wreszcie, to jedna z najmocniejszych polskich tegorocznych płyt obok której nie da się przejść obojętnie. Brawa! Ocena: Pełnia

* Zachowanie polegające na wyrażaniu opinii i rad w sprawach pozostających poza obszarem wiedzy danej osoby. Ultrakrepidarianie to ludzie, wypowiadający się na dany temat bez posiadania o nim wystarczającego pojęcia; ignoranci, dyletanci, amatorzy, nieprofesjonaliści.


16.10.2022: The Sound of 007 (dokument i skrót koncertu z Royal Albert Hall)

Obejrzałem "The Sound of 007" i tak - sam dokument zrobiony świetnie, rzucający światło i potwierdzający pewne plotki, o których też piszę w swojej książce, ale też potraktowany dość po łebkach. Mocno skupiono się na Billie Eilish (i fajnie, bo dobry numer upichciła) i Hansie Zimmerze (należało mu się za całokształt, ale czy za Bonda?) i na perspektywie jednego (!) Bonda czyli Daniela Craiga. Zabrakło Bondów żyjących, którzy też mogli co nieco pewnie opowiedzieć o swoim doświadczeniu i rozumieniu piosenki bondowskiej. Skupienie się także w znacznej mierze na Johnie Barrym (i słusznie, bo stworzył podwaliny) zrobiło z dokumentu bardziej laurkę dla Barry'ego (do tego złożoną z nagrań i wypowiedzi archiwalnych), a nie o samej piosence bondowskiej. Cieszył udział Davida Arnolda, który zrekonstruował nowoczesne brzmienie muzyki i piosenki bondowskiej. Szkoda tylko, co również zostało już zauważone przez innych, że pominięto Billa Contiego i Erica Serrę (oraz Michaela Kamena, ale on niestety nic istotnego nie wniósł). Nie zabrakło też błędów - między innymi mówią w pewnym momencie, że Eilish jako pierwsza użyła wokaliz w piosence bondowskiej. I jest to bzdura! Pierwsza była Gladys Knight, a druga Alicia Keys! 
 
Co zaś się tyczy skróconej wersji koncertu to rzeczą oczywistą jest że wrzucenie skróconej wersji tegoż jest skandalem bo jest ledwie namiastką wielkiego wydarzenia na którym mogli pojawić się nieliczni fani, a sugerowano że koncert będzie wrzucony razem z dokumentem. Dostaliśmy wycinek i do tego dość nędzny. Absolutna klasą wykazała się Shirley Bassey, która w wieku 85 lat zaśpiewała fenomenalnie i w pełni zdając sobie sprawę ze swoich obecnych możliwości i zgrabnie wybrnęła z wysokich rejestrów, których już nie zaśpiewa. Lulu bardzo mnie zaskoczyła, bo samej piosenki nie lubię, a tutaj też już nie młoda wokalistka dała naprawdę czadu. Szacun. Niezłe wykonanie "Live and let die" przez Skin znaną z Skunk Anansie. Bardzo fajnie wyszła wspólna suita/wariacja Zimmera i Arnolda, a sam Arnold bardzo zgrabnie zaśpiewał "You Know My Name" w hołdzie Chrisowi Cornellowi, który zapewne gdyby żył to chciałby na tym koncercie być. Garbage i ich numer, który kocham całym serduchem, wypadł blado a Shirley Mason niestety dość mocno "zbabciała". Kawał zajebistej roboty zrobiła Ella Eyre zastępując Gladys Knight i jej wersja zrobiła na mnie świetne wrażenie. Na resztę należy spuścić zasłonę milczenia, ale o jednym fenomenalnym inaczej wykonaniu trzeba jednak wspomnieć - Celeste... Nie wiem kim jest ta pani, nie interesuje mnie to, ale... w momencie gdy wyszła kobitka z jakimś patykiem między oczami pomyślałem, że pewnie okulary z takim dziwnym elementem, ale to chyba nie były okulary. A kiedy zaczęła miauczeć modliłem się żeby skończyła. Zrobiła to jeszcze gorzej od Nancy Sinatry. To zresztą fascynujące, jak można jeszcze bardziej zarżnąć utwór, który już był zarżnięty w 1967 roku. A mogli zaprosić Bjork... Istny koszmar...
 

 
Następny tydzień: 17 -23.10.2022

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz