W 2017 roku był taki moment, gdy poprzednia płyta HellHaven wraz z wydanym w podobnym czasie albumem amerykańskiej formacji Vangough dosłownie uratowała mi życie, w trudnym dla mnie okresie. Dwa lata później miałem przyjemność patronować ich koncertowi w gdańskiej Paszczy Lwa na którym było zdecydowanie za mało osób. Mimo to nawet w najśmielszych snach nie myślałem, że moje logo znajdzie się na ich kolejnym, równie fenomenalnym albumie...
Wystarczy rzut oka na świetną grafikę okładkową autorstwa Moniki Piotrowskiej, która w intrygujący sposób zdaje się odnosić zarówno do meksykańskich kolorowych czaszek związanych z popularnym w tamtych rejonach Dia de Muertos, jak i bardziej nam bliższym wierzeniom pogańskim. Osobiście bowiem widzę na niej twarz Południcy, pomalowanej w kwiatowe, regionalne wzory, którą rozwiewa lub wręcz przywiewa wiatr. Te na wpół pogańskie, mistyczne inspiracje zaobserwować można także w książeczce dołączonej do płyty na ilustracjach Moniki Piotrowskiej, które doskonale łączą się także z brzmieniem wypracowanym przez HellHaven, tematyką płyty i jej polskimi tekstami oraz dobranymi do każdego z nich cytatami z literatury i nauki. Polskie liryki to osobna kwestia, która zasługuje na uwagę - napisać progresywny album z polskimi tekstami jest bardzo trudno, tym bardziej jeśli chce się uniknąć sztampy i jednocześnie nie przesadzić z poetyckością, której w tekstach bynajmniej nie brakuje. HellHaven dokonało sztuki wręcz niemożliwej łącząc jedno i drugie w zawartość wręcz perfekcyjną.
Zaczynamy od "Kolekcjonera Zachodów Słońc", które otwierają się mocnym klawiszowym wstępem, a następnie rozkręcającym się do szybkiego gitarowo-perkusyjnego rozwinięcia. Znakomicie brzmi tutaj wokal Sebastiana Najdera, wspomagany przebojowymi żeńskimi chórkami Adrianny Zborowskiej. Nie brakuje tutaj także świetnego zwolnienia do instrumentalnego pasażu z bogatym tłem klawiszy i mocną solówką, a nawet lirycznego wyciszenia które pięknie prowadzi do kolejnego uderzenia i niesamowicie poprowadzonej dramaturgii, która tak mnie urzekła w przypadku poprzedniego krążka. Po nim wpada kapitalny numer drugi o ostrzejszym, bardziej hard rockowym charakterze zatytułowany "Miejsca Legenda", który może się kojarzyć z zagranicznymi zespołami w rodzaju Threshold, Ten czy nawet Leverage. Czuć jak przy tym numerze przechodzą ciarki po plecach, a świetnie zaaranżowane wokale znakomicie łączą się z szybkim i energetycznym, bogatym brzmieniem muzyki. Po prostu perełka. Jako trzeci pojawia się "San Pedro Waltz", który ponownie zachwyca dopracowanym brzmieniem i pomysłem na kompozycję. Z jednej strony znacznie wolniejszy od poprzednich, ale również dorównujący mu ciężarem. Znakomicie podkreśla się tutaj lekkość tytułowego walca i kontrastuje z mocnym, ciężkim brzmieniem oraz świetnym, trochę ponurym wokalem Najdera, który bawi się nieco mistyczną, teatralną aurą, a nawet nie stroni od... growlu.
Utwór tytułowy znalazł się na czwartej pozycji i dla odmiany zaskakuje dużo spokojniejszym, wyciszonym i wietrznym pomysłem na siebie, który z jednej strony kontrastuje z poprzednikiem, a z drugiej zdaje się trochę rozwijać walcową strukturę. Ta jest także bardzo jak na tego typu granie przebojowe i słuchając tego numeru (ale także poprzednich i kolejnych) nie trudno oprzeć się wrażeniu, że doskonale sprawdziłby się w radiu, gdyby tylko taką muzykę puszczano w radiu, jak również na deskach teatru w ramach jakiegoś musicalu. Cięższy, bardziej rockowy, może nawet metalowy charakter wraca w "Shanties de Geste", w którym wracają również HellHavenowe orientalizmy. Jest gęsto, ociężale (momentami wręcz death metalowo!), ale zarazem cudnie lirycznie. Aż chce się go puszczać w zapętleniu. Następny numer "Wiara Na Dwa Serca" może się tytułem kojarzyć z filmową balladą "Dumką na dwa serca", ale kompozycja HellHaven jest dużo cięższa i balladą zdecydowanie nie jest. Ponownie jest gęsto, ciężko, ale zarazem pięknie balansowane klawiszami czy lirą korbową. Wprawne ucho wyłapie w nim nawet trochę klimat wyrwany z Turbo i słynnej "Kawalerii Szatana", choć jeszcze bardziej przefiltrowanej przez progresywne i nowocześniejsze granie mogącym się również kojarzyć ze stylem grupy Quidam Macieja Mellera. Piękna sprawa.
Drugą połowę płyty otwiera znakomity "Imperium Radości", który znacząco przyspiesza i ponownie sięga po niemal death metalowe brzmienie (kapitalny nisko strojony riff czy fantastyczne tempo perkusji). Echa death metalu są tutaj jednak bliższe brzmieniu niektórych fragmentów znanych z albumu "Black Clouds & Silver Linnings" Dream Theater czy solowych płyty Jamesa LaBriego z Willdoerem, aniżeli dosłownego zaglądania w death metal, choć Najder również i tutaj pozwala sobie na świetny, bardzo soczysty growl. Dla mnie jeden z faworytów tego albumu. Równie zaskakujący i zarazem świetnie pasujący do rozbuchanej stylistyki HellHaven i konceptu tej płyty jest następna propozycja zatytułowana "Nasz Requiem" o mocnym, słowiańskim charakterze kojarzącym się trochę z "Through the Shaded Woods" Lunatic Soul czy melodiami irlandzkimi. Pięknie się rozwijający i rozłożony na dwa głosy, bo do Najdera dołącza tutaj Zborowska. Gęste rozwinięcie do cięższego brzmienia nie zmienia jednak cudnego, lirycznego charakteru numeru i jego niesamowitego, mistycznego, teatralnego, bardzo progresywnego kształtu. Ponownie jest to także jeden z tych numerów, który bardzo z tego krążka lubię. Bardziej metalowy i przebojowy jest z kolei utwór zatytułowany "Odyseja 2033", który znów zachwyca bogatym brzmieniem, świetną melodyką, ostrym riffem i znakomitym tempem. Nie oznacza to jednak, że to kawałek na jedno kopyto, bo i tutaj znalazło się miejsce na piękne, liryczne i przy tym bardzo swobodne zwolnienie i cudny klawiszowy finałowy fragment będący naturalnym rozwinięciem całego numeru, który może się z kolei skojarzyć z twórczością Węgra Tamasa Katai i jego Thy Catafalque, by następnie zakończyć go bardziej bliskimi dla wirtuozów gitary zwieńczeniem.
Przedostatni, noszący tytuł "Światłocień" zdaje się być jak wyrwany z Dream Theater z którejś z ostatnich płyt. Jest więc melodyjnie, ostro i bardzo efektownie, a przy tym nowocześnie i gęsto (momentami wręcz djentowo!). HellHaven jednak nie gra na ślepo dźwięków, które znamy już ze wspomnianego czy innych zespołów grających progresywę czy nawet djent. Bawi się nimi po swojemu, nieco teatralnie, ale pięknie, a polskie słowa znakomicie uzupełniają się z brzmieniem i ciężkim, a zarazem lirycznym wymiarem granej w nim muzyki. Tu album mógłby się kończyć, jednakże HellHaven ma jeszcze jednego asa w zanadrzu. Kapitalny, gęsty i pulsujący instrumentalny "1420MHz" mogący się nieco kojarzyć z muzyką filmową, Tangerine Dream, twórczością Jeana Michel Jarre'a czy nawet z solowym albumem Michała Łapaja z Riverside. Duszne brzmienie podkreślane świetnym riffem basu, mocną kroczącą perkusją i gęstymi, rozbudowanymi klawiszami znakomicie podsumowuje całą płytę, a także jeszcze mocniej osadza HellHaven w nurcie nowoczesnego, żonglującego motywami progresywnego grania, które w tym wypadku nieco odeszło od orientalnych zagrywek poprzedniego albumu i również pokazując ogromną sprawność muzyczną grupy.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Prog Metal Rock Promotion.
Album został objęty patronatem LupusUnleashed.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz