piątek, 16 października 2020

Briqueville - Quelle (2020)

 

Dokładnie trzy lata temu zasłuchiwałem się w drugiej płycie belgijskiej grupy Briqueville, która jak wówczas uderza nową dawką dźwięków na jesień. Wyjątkową, bo pandemiczną, a "Quelle", jak zatytułowali swoją trzecią pełnometrażową podróż to miażdżący i gęsty soundtrack do apokalipsy, którą obserwujemy...

 

Okładka, tak jak w przypadku wcześniejszego albumu zatytułowanego "II", nie zawiera ani nazwy grupy, ani tytułu wydawnictwa. Ascetyczne zdjęcie przedstawia odwróconą plecami postać. Możemy tylko przypuszczać, czy jest to mężczyzna, czy kobieta. Jedno jest pewne, kimkolwiek jest wiele w życiu wycierpiała. Plecy są poranione, posiniaczone, wyraźnie widać świeże jeszcze zabliźnienia. Postać ma mokre, a może nawet brudne, tłuste włosy, a palce które dotykają prawego ramienia też zdają się być brudne,  a może nawet pokrwawione. Przebija się przez nie ogromny smutek, ból i gorycz, co z kolei fantastycznie koresponduje z jeszcze bardziej masywnym, monumentalnym brzmieniem, aniżeli na poprzedniku. 

Konsekwentnie też kolejne utwory noszą tylko numery, których tym razem jest osiem - począwszy od części ósmej i kończąc na piętnastej. "Quelle" jest też dłuższe od poprzednika, bo tym razem całość zamyka się w niespełna godzinie. Utwory są tym razem krótsze, ale równie, a nawet jeszcze bardziej intensywne. Zaczynamy od fenomenalnego "Akte VIII", który rozpoczyna kinematyczny, drone'owy wjazd. Dosadna basowa elektronika wypełnia przestrzeń powoli i intensywnie, rozwijając się powoli i majestatycznie sunąc, a to zaledwie początek. Na tym tle pojedyncze basowe akordy gitary wybrzmiewają ponuro, mrocznie i bardzo niepokojąco, a gdy wszystko zostaje przełamane duszną perkusyjną kanonadą wszystko wokół niemal dosłownie zaczyna drżeć w posadach,by następnie zaskoczyć i przełamać całość jeszcze raz mocnymi, dosadnymi nisko strojonymi riffami. Wprawne ucho z całą pewnością wyłapie tutaj brzmieniowe naleciałości znane z LLNN, innej grupy wydawanej przez Pelagic Records i będzie to skojarzenie jak najbardziej trafne. Płynne przejście do "Akte IX" następuje pomiędzy zerwaniem, a wejściem kolejnej porcji ostrych jak brzytwa riffów, masywnej pochodowej perkusji i genialnego kontrastowania całości basem. Strzępy melodyki wyraźnie kojarzą się z tymi znanymi z The Ocean Collective, ale nie są powtórzeniem, ani kopią. Briqueville perfekcyjnie snuje tutaj własną ponurą wizję gęstego, jednocześnie błotnistego i smolistego sludge metalu o surowym i grząskim brzmieniu dopełnionym monumentalnym, porażającym niezwykłą precyzją brzmieniem. W najdłuższym, bo prawie piętnastominutowym "Akte X" ponownie zaczynamy od elektroniki - zgrzyty, szumy i ambientowe tonaże ponownie budują niepokojącą atmosferę rodem z horroru lub post-apokaliptycznej wizji świata sunąc powoli, ale bardzo sugestywnie i intensywnie. Całość delikatnie zaczyna nabierać tempa wraz z synkopowanymi uderzeniami o brzegi perkusji i smutnej melodii gitary. Narastanie to trwa dopóty, dopóki Briqueville ponownie nie postanowi przywalić na wielki finał (i ponownie przywołując trochę stylistykę The Ocean), zanim jednak to nastąpi konsekwentnie rozbudowują niesamowitą duszną i ponurą atmosferę pełną smutku, goryczy i rozczarowania tym, co nas otacza. Porażające.

 

"Akte XI" ponownie wita elektronicznym, sunącym powoli kinematycznym drone'em, który dość szybko zostaje przełamany wejściem perkusji i melodyjną jak na Briqueville rzewną gitarą, przechodzącą płynnie w orientalizmy. Utwór ten wydaje się być nieco cieplejszy i radośniejszy w stosunku do wcześniejszych, ale wciąż niepozbawiony dusznej i ciężkiej atmosfery pełnej bólu. Wraz z klamrowym zamknięciem przechodzimy do "Akte XII" stanowiącym fantastyczne rozwinięcie poprzednika. Marszowa perkusja wspomagana ostrym gitarowym riffem oraz pokręconą melodyką drugiej gitary dosłownie wgniata w fotel. Do kompletu fantastyczne, intrygujące rozbudowanie w klimacie ponurej mszy, okultystycznych rytuałów i pomysłów rodem z Phurphy. Miazga. Po nim czas na "Akte XIII" o wolniejszym i nieco łagodniejszym tempie, choć wcale niepozbawionej dusznej atmosfery. Wracają tutaj bardziej rzewne zagrania gitary, ale całość nadal rozwija ten ponury i duszny muzyczny świat, którego doskonale słucha się w całkowicie ciemnym pokoju i ze słuchawkami na uszach. Doskonałe jest tutaj ciężkie dociążenie następujące od połowy utworu, po czym monumentalnie zwalniając do momentów przypominającej numer otwierający płytę. W przedostatnim na tym albumie "Akte XIV" ponownie zaczynamy od elektroniki przypominającej jęki, by po chwili ustąpić miejsca wejściu powolnej gitary i marszowego perkusyjnego pasażu. Briqueville nigdzie się tutaj nie spieszy, stawia na klimat i powtarzanie motywu, który zdaje się usypiać czujność, bujać do wiecznego snu, ale jednocześnie wciąż przypominając że nie należy mrużyć oczu, bo w ciemnościach czyhają najgorsze i najbardziej przerażające potwory - my sami, bo atmosfera zawarta w tym numerze niemal przypomina skradanie się kogoś, kto nie jest nam przychylny. Po niemal całkowitym wyciszeniu następuje zaś soczyste uderzenie, dopełnienie i monumentalne podkreślenie tej myśli. Finałowy "Akte XV" ponownie otwiera elektronika rodem wyjęta z Tangerine Dream - mroczna, ciemna i pulsująca, która szybko zostaje dopełniona ciężkim, sunącym i wżerającym się w głowę gitarowym riffem, a następnie masywnym wejściem perkusji. Ponownie jest powolnie i duszno, ale zarazem bardzo gęsto, a zarazem porażająco. Odnoszę wręcz wrażenie, że Briqueville w pewnym stopniu sięga tutaj po połamańce wyjęte z niderlandzkiego awangardowego Dodecahedrona, który niestety w tym roku ogłosił koniec działalności. 

Ocena: Pełnia
Briqueville nie tworzy muzyki łatwej, ani przyjemnej, dla niektórych wręcz może wydać się zbyt monotonna, ale trzeba przyznać, że konsekwencja w budowaniu klimatu i rozwijania brzmienia potrafi zrobić piorunujące wrażenie. Ta belgijska formacja zdaje się mieć za nic trendy i fakt, że w sludge metalu powiedziano już niemal wszystko. Na próżno szukać tutaj ciągłych poszukiwań The Ocean, choć pewne harmonie mogą być złudnie podobne, czy chwytliwych przebojów, które mogłyby polecieć w mainstreamowych mediach. To jeden z tych albumów, który może przerazić, ale także w którym można zasłuchiwać się bez końca i zatapiać się genialnej, ciemnej i ponurej atmosferze. To płyta idealna na długie jesienne i zimowe wieczory - gęsta, ciężka, wielowątkowa i masywna, a także zdecydowanie awangardowa i nietuzinkowa oraz jeszcze ciekawsza od swojej poprzedniczki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz