środa, 28 października 2020

Blue Öyster Cult - The Symbol Remains (2020)

 

Dziewiętnaście lat minęło od czasu, gdy ta legendarna, ale nieco już zapomniana, formacja wydała swój ostatni album studyjny "Curse of the Hidden Mirror". Od kilku lat można było co prawda usłyszeć nieśmiałe zapowiedzi, że grupa przygotowuje nowy materiał, ale prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, że faktycznie kiedykolwiek to nastąpi. Nieco nieoczekiwanie sytuacja zmieniła się w 2020 roku, kiedy oficjalnie ogłoszono, że nowa płyta się jednak ukaże. 9 października ukazał się piętnasty album studyjny Blue Öyster Cult i to taki, że... czapki z głów!

 

Jak twierdzą obecni członkowie grupy nigdzie się nie spieszyli, nie chcieli wydawać czegoś czego nikt nie kupi, ani czegoś co będzie słabe, skupiając się wyłącznie na koncertach. Chemia między muzykami i zainteresowanie zespołem stało się jednak na tyle duże, że postanowiono uwiecznić także studyjne możliwości obecnego składu grupy. Od czasu poprzednika zmienił się on znacząco, choć od kilkunastu lat jest to skład stabilny: nie zabrakło w nim weteranów i twórców Blue Öyster Cult czyli gitarzysty i wokalisty Bucka Dharmy oraz klawiszowca, gitarzysty i wokalisty Erica Blooma. Wspierają ich basista Danny Miranda, który odszedł z grupy w 2004 roku i powrócił do niej w 2017, klawiszowiec, gitarzysta i wokalista Richie Castellano (w BÖC od 2007 roku) oraz perkusista Jules Radino (w zespole od 2004 roku). Dla dwóch ostatnich muzyków jest to studyjny debiut z tą formacją, a dodatkowo na albumie można usłyszeć zacną gromadę gości: byłego członka grupy Alberta Boucharda wspierającego zespół na perkusji i na słynnym już krowim dzwonku w utworze "That Was Me", klawiszowca Andy'ego Ascolese, wokalistę wspierającego Davida Lucasa, grającego także na krowim dzwonku, Phila Castellano występującego na harmonijce i jako programator chórów, wokalistów wspierających Kasima Sultona  (były basista BÖC), Steve'a La Cerra, Kevina Younga i Johna Castellano oraz grającego na thereminie Jeffa Nolana.

Plany nagrania nowego albumu studyjnego według słów Bucka Dharmy BÖC miało już w 2017 roku, co ostatecznie potwierdził Eric Bloom ogłaszając w kwietniu 2019 roku, że grupa zamierza podpisać nowy kontrakt na wydanie albumu. Informacja, która potwierdziła przygotowywanie nowego albumu ukazała w czerwcu tego samego roku wraz z ogłoszeniem podpisania kontraktu z Frontiers Records, zrzeszającej głównie podstarzałe grupy, których już żadna inna wytwórnia nie che lub młode zespoły bawiące się stylistyką retro spośród których czasami zdarzają się prawdziwe perełki. Już wówczas według słów Blooma BÖC miało gotowe połowę utworów planowanych na nadchodzący album. Okładkę ujawniono w sierpniu 2020 roku, a album ukazał się 9 października. Złożyło się nań czternaście kompozycji o łącznym czasie sześćdziesięciu jeden minut i sześciu sekund ( a jest też wersja z jednym akustycznym bonusem). Co zaskakujące, panowie postarali się, aby album nie nudził nawet przez chwilę i jak zwykle u nich, aby każdy numer był dopracowany i pasował do legendarnego brzmienia i statusu grupy.


Potwierdza to już znakomity "That Was Me", który dziarsko otwiera płytę. Ciężki hard rockowy riff i masywna perkusja w starym klasycznym stylu rodem z lar 70tych, ale solidnie podlanym nowoczesnym brzmieniem i do tego świetny, ostry wokal Ericka Blooma. Ale start! Po nim wskakuje równie udany "Box in my Head" o nieco lżejszej strukturze, ale równie ciekawym brzmieniu utrzymanym w charakterystycznej stylistyce grupy. Następnie panowie kontynuują spokojniejsze fragmenty w półballadzie "Tainted Blood" z bardzo dobrym wokalem Castellano, świetnym, podniosłym klimatem oraz soczystą solówką. W "Nightmare Epiphany" niejako cofamy się w czasie do lat 70tych wraz ze skocznym riffem, nieco ragtime'owym klawiszem i fantastyczną atmosferą znaną z ich ówczesnych płyt. Doskonałą robotą jest tu też surowa praca basu, która kapitalnie uzupełnia utwór. Równie udany jest "Edge of the World", który ponownie nieznacznie zwalnia, bawi się wręcz popową konwencją i zgrabnie nawiązuje do przeszłości grupy w małych autocytatach. Majstersztyk. Niezwykle udany jest także "The Machine" o współczesnej tematyce uzależnienia od telefonów komórkowych i technologii jako takiej. Bryluje tutaj Castellano na wokalu, który brzmi niemal tak jakby śpiewał go Chris Cornell. Po nim czas na "Train True (Lennie's Song)", który kończy pierwszą połowę płyty. Przemile nawiązują tutaj do bluesowych tradycji i westernowych opowieści bawiąc się przy tym skocznym brzmieniem i tempem przypominającym rozpędzony pociąg. Można mówić, że takie granie już było wielokrotnie w innych miejscach, ale kurczę jak fantastycznie się tego słucha!

Na początek drugiej części płyty wskakuje bardzo udany "The Return of St. Cecilia" o pędzącej perkusji, fajnym motorycznym rytmie gitar, ponownie nawiązując do ragtime'u i bluesowych konwencji, a wszystko okraszając hard rockiem i wczesną progresywą lat 70tych. Miodzio. Przyspieszamy wraz z niemal metalowym "Stand And Fight", który otwiera genialny surowy bas, mocny gitarowy riff i masywna perkusja. To taki kawałek, którego nie powstydziłby się współczesny Saxon czy Judas Priest, szczególnie że i tu za wokal odpowiada starszy już jegomość jakim jest Eric Bloom. Odnalazłby się również w repertuarze Metalliki. Po prostu rewelacja. Fantastyczny jest także "Florida Man" ewidentnie nawiązujący do bluesowej i wczesnohard rockowej estetyki wypracowanej przez Led Zeppellin (akordy prowadzące), ale także bawiący się nowoczesnym podejściem do charakterystycznego brzmienia zespołu z lat 70tych. Absolutną petardą i perełką jest z kolei następny, oparty o Lovecrafta "The Alchemist", który zdaje się wręcz być drugą częścią "Astronomy" w wersji z "Imaginos". Świadczy o tym potężny gitarowo-klawiszowy ponury początek i klimat numeru, gdy wchodzi fenomenalny głos Erica Blooma. To jedne z tych kawałków, który można słuchać i słuchać bez końca. Ja mam ciary za każdym razem! Nie ustępuje mu także bardzo dobry "Secret Road", który ponownie nieznacznie zwalnia i wspaniale nawiązuje do dawnego brzmienia zespołu. Przedostatni "There's Crime" ponownie fantastycznie przyspiesza gitarowym rytmem, świetnym wokalem Blooma i chórkami, które wzmacniają refren. Na deser, jedyna w zestawie starsza kompozycja "The Fight" autorstwa Bucka Dharmy sprzed kilku lat, która została odpowiednio przerobiona tak, by pasowała do całej nowej płyty. Ponownie jesteśmy w klimatach rodem z lat 70tych, ponownie jest nieco lżej i nie brakuje krowiego dzwonka. Piękne zakończenie albumu.


BÖC wróciło w doskonałej formie i pokazało ogromną klasę. Mimo ponad siedemdziesięciu minut muzyki zawartej na krążku na albumie nie ma czasu na nudę, ani w zasadzie momentu na wytchnienie. Nie brakuje tutaj spokojniejszych utworów, ani fantastycznych ciężkich kawałków, które udowodniają, że czasem nie warto się spieszyć, że czasem warto poczekać, choćby miało to trwać prawie dwie dekady. Znaczący jest tutaj także tytuł - "The Symbol Remains" - to przecież niejako podsumowanie długoletniej kariery, niejako pożegnanie z fanami grupy, z tymi wszystkimi, którzy czekali na ten album. Legendarna grupa nie zawiodła oczekiwań, a przynajmniej moich i wydała płytę tyleż solidną, co mogącą stanąć obok ich najważniejszych i najlepszych dokonań. Jednocześnie mam nadzieję, że BÖC nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Tak długo bowiem jak żyje Dharma i Bloom ta grupa będzie istnieć i obecny, bardzo dobry odświeżony skład doskonale im w tym pomaga. Brawo!

Ocena: Pełnia


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz