Jest druga połowa gorącego (pandemicznego) sierpnia i wtem - pojawia się długo wyczekiwany trójmiejski debiut, który powinien być murowanym kandydatem do najlepszej polskiej płyty w tegorocznych podsumowaniach. U mnie na pewno tak będzie. Gdy już przeczytacie te słowa, będzie wrzesień - idealny czas na takie płyty. Roman Walczak może nie być Wam znany, zwłaszcza jeśli jesteście spoza Trójmiasta, ale spieszę donieść, że ten chłopak stworzył album niesamowicie magiczny, przejmujący i po prostu piękny. Mało tego, udało mu się zaprosić do współpracy samego Steve'a Hacketta, byłego gitarzystę grupy Genesis...
Być może niektórzy z Was kojarzą Romana Walczaka, gitarzystę trójmiejskiej rock'n'rollowej grupy Revan. Od jakiegoś czasu intensywnie pracował nad swoim debiutanckim solowym albumem, który właśnie ujrzał światło dzienne. Właściwie to prawie, bo nie jest jeszcze wydany fizycznie. Roman szuka wydawcy i mam nadzieję, że prędzej czy później się mu to uda, bo jest to płyta która powinna zostać wydana i znaleźć się w każdym domu, a za momencik powiem Wam dlaczego. To po prostu jest album na który warto było czekać i nikogo nie powinno dziwić, że to, co znaleźć się powinno w podsumowaniu, znajduje się już w pierwszych zdaniach recenzji. To się zdarza naprawdę bardzo, bardzo rzadko. To jest właśnie ten przypadek!
Na początek rzut oka na przepiękną, intrygującą okładkę autorstwa Agi Werbel. Księżyc w genialnej artystycznej oprawie, nieoczywisty, hipnotyzujący i zwracający uwagę na niemal czarnym tle na którym przebijają się brązowo-rude plamy chmur albo wręcz burzowych błysków. Na samym dole znajdują się małe, proste literki, które nie burzą obrazu, wpisują się idealnie w całość i zachęcają do puszczenia albumu. Już w pierwszym numerze witają nas emocje różnorodne, błyskające i prześwitujące lekkością, ulotnością, pięknem i niesamowitościami."Taniec dwóch księżyców", czyli utwór tytułowy zaczyna się delikatnie i niespiesznie, jak rześki deszcz, ale już po chwili zaskakuje elementami muzyki folkowej kojarzącej się z flamenco czy fado, potem wchodzi przepiękny wokalny dialog między Romanem a wokalistką Klaudią Szmidt. Jeszcze bardziej zaskakuje kapitalne instrumentalne rozwinięcie utworu o progresywnym zabarwieniu w którym prym wiedzie świetny, mroczny kontrabas Filipa Arasimowicza. Nie zostajemy jednak w tym rozbudowaniu na długo, bo jest też moment na wyciszenie, wyłącznie po to, by znów stopniowo rozwinąć w odrobinę szybsze fragmenty i niesamowity klimat tworzony także przez cudną partię pianina Michała Ciesielskiego. Po nim przychodzi czas na instrumentalne "Nieistnienie" (choć pojawiają się w nim osobliwe wokalizy) to utwór o wyraźnie rockowym zabarwieniu. Z jednej strony jest dość ostro, surowo, ale i melodyjnie, a całość przepięknie płynie i zachwyca niesamowitym, bardzo dojrzałym wykonaniem.
Atmosfera nieznacznie się zmienia w przepięknych, będących także promującym album singlem, "Miastach bez nazw" w którym ponownie Klaudia Szmidt wchodzi w wokalny dialog z Romanem Walczakiem. Utwór ma w sobie coś z piosenki aktorskiej, cudnie muzycznie korespondując z poetyckim tekstem i świetną aranżacją. Wpływy muzyki flamenco wyraźnie z kolei też słychać w kolejnym bardzo dobrym, intrygującym utworze, zatytułowanym "Białe noce" o cudnym, lekkim i wietrznym charakterze, stopniowo rozwijającym się w jazzujące rejony. Do kompletu ponownie piękne pianino Ciesielskiego i fascynujące partie kontrabasu Filipa Arasimowicza. Gdy już wybrzmią delikatnie wyśpiewane przez Romana słowa, utwór zaczyna bardzo intrygująco i dość ambitnie rozwijać się instrumentalnym pasażem, w którym przepięknie wybrzmiewają emocje. Szkoda tylko, że zdecydowano się na wyciszenie w przepięknej partii pianina, bo wyraźnie słychać, że zespół doskonale się ze sobą czuje i mógłby jeszcze trochę w takich klimatach pograć, niejako improwizować dalszy rozwój - cóż, może na koncertach pozwolą sobie na więcej takiego sonicznego piękna? Po nim przychodzi czas na fantastyczny "Czarny Pocałunek" w którym gościnnie zagrał Steve Hackett. Nie trudno zgadnąć, że i ten utwór, w którym ponownie wyraźne są wpływy muzyki flamenco, ale także sporo tutaj progresywnych przestrzeni. Jest mrocznie, niepokojąco i do tego niezwykle poetycko, a przy tym smakowicie, także ze względu na udział Hacketta właśnie i jego świetnej solówki czy takich niesamowitych rozwinięć jak partia saksofonu (zagranej przez Romana Walczaka). Cudnie wychodzi tutaj kolejny wokalny dialog między Romanem a Klaudią. Dawno nie słyszałem tak udanych, pełnych emocji, harmonii damsko-żeńskich.
Instrumentalny przerywnik zatytułowany "Blizny na wieczornym niebie" i dedykowany Gdyni to akustyczny, intrygujący i wypełniony melancholią równie piękny i porywający fragment płyty, który może nieco odstaje od reszty, ale bynajmniej nie jest wcale gorszy wykonawczo, brzmieniowo czy melodyjnie od reszty materiału. Przedostatni, a zarazem najdłuższy (niemal dziewięciominutowy) "Ma" (japońskie słowo oznaczające przerwę, przestrzeń, pauzę) ponownie zachwyca niezwykłą atmosferą, piękną partią fletu i powrotem do nieco szybszego, ale nadal pełnego subtelności grania, wyrywającego się jednak wyraźnie w nieco ostrzejsze granie. Nie brakuje tutaj pięknego, rześkiego zwolnienia i kolejnego nietuzinkowego rozwinięcia, a nawet momentu niemal ambientowego z kapitalną partią saksofonu i świetnego narastania do finału. Fantastyczny wokal Klaudii Szmidt doskonale zaś go uzupełnia. Równie niesamowity jest ostatni numer na płycie, czyli "Cisza przed dniem" o bodaj najbardziej przebojowym potencjale z całego krążka. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z numerem łatwym, bo ponownie jest on niezwykle lirycznie rozłożony w dźwiękach, rozwija się powoli i zachwyca dramatycznością, ekspresją i pięknym rozbudowywaniem poszczególnych wątków i ponownie znakomitym wokalem Klaudii Szmidt. Przepiękne.
"Taniec dwóch księżyców" to niezwykła, frapująca płyta, która zachwyca dojrzałością, selektywnym i profesjonalnym brzmieniem, rewelacyjnymi pomysłami aranżacyjnymi, ambicjami, a zarazem lekkością, swobodą i mnóstwem emocji. To płyta porażająca talentem, przemyślanym kierunkiem i niezwykłą spójnością, bo wszystkie utwory mają tutaj swój moment, ale tworzą jednolitą całość i historię pełną rozczarowań, radosnych zrywów, spojrzeń, uśmiechów i miłości - tak do dźwięków, jak i do świata o którym napisał Roman, wreszcie także ze strony wszystkich muzyków zebranych wokół tego projektu. Solowa płyta Romana Walczaka to płyta która porusza i cudnie wybrzmiewa, która ukazuje się we właściwym momencie - jej aura jest trochę taka jesienna, ulotna i unosząca się gdzieś między ciepłym a zimnym powietrzem i pośród wirujących od podmuchów wiatru liści. Nie mam wątpliwości, że jest to płyta, która powinna być zauważona i która zasługuje na najwyższe noty, bo naprawdę rzadko się zdarza, by młody twórca tworzył płytę tak poruszającą i pełną, z własną tożsamością i absolutnie nie popadającą w jakąkolwiek sztampę i wymykającą się oczywistym skojarzeniom i szufladkom. Brawa!
Na początek rzut oka na przepiękną, intrygującą okładkę autorstwa Agi Werbel. Księżyc w genialnej artystycznej oprawie, nieoczywisty, hipnotyzujący i zwracający uwagę na niemal czarnym tle na którym przebijają się brązowo-rude plamy chmur albo wręcz burzowych błysków. Na samym dole znajdują się małe, proste literki, które nie burzą obrazu, wpisują się idealnie w całość i zachęcają do puszczenia albumu. Już w pierwszym numerze witają nas emocje różnorodne, błyskające i prześwitujące lekkością, ulotnością, pięknem i niesamowitościami."Taniec dwóch księżyców", czyli utwór tytułowy zaczyna się delikatnie i niespiesznie, jak rześki deszcz, ale już po chwili zaskakuje elementami muzyki folkowej kojarzącej się z flamenco czy fado, potem wchodzi przepiękny wokalny dialog między Romanem a wokalistką Klaudią Szmidt. Jeszcze bardziej zaskakuje kapitalne instrumentalne rozwinięcie utworu o progresywnym zabarwieniu w którym prym wiedzie świetny, mroczny kontrabas Filipa Arasimowicza. Nie zostajemy jednak w tym rozbudowaniu na długo, bo jest też moment na wyciszenie, wyłącznie po to, by znów stopniowo rozwinąć w odrobinę szybsze fragmenty i niesamowity klimat tworzony także przez cudną partię pianina Michała Ciesielskiego. Po nim przychodzi czas na instrumentalne "Nieistnienie" (choć pojawiają się w nim osobliwe wokalizy) to utwór o wyraźnie rockowym zabarwieniu. Z jednej strony jest dość ostro, surowo, ale i melodyjnie, a całość przepięknie płynie i zachwyca niesamowitym, bardzo dojrzałym wykonaniem.
Atmosfera nieznacznie się zmienia w przepięknych, będących także promującym album singlem, "Miastach bez nazw" w którym ponownie Klaudia Szmidt wchodzi w wokalny dialog z Romanem Walczakiem. Utwór ma w sobie coś z piosenki aktorskiej, cudnie muzycznie korespondując z poetyckim tekstem i świetną aranżacją. Wpływy muzyki flamenco wyraźnie z kolei też słychać w kolejnym bardzo dobrym, intrygującym utworze, zatytułowanym "Białe noce" o cudnym, lekkim i wietrznym charakterze, stopniowo rozwijającym się w jazzujące rejony. Do kompletu ponownie piękne pianino Ciesielskiego i fascynujące partie kontrabasu Filipa Arasimowicza. Gdy już wybrzmią delikatnie wyśpiewane przez Romana słowa, utwór zaczyna bardzo intrygująco i dość ambitnie rozwijać się instrumentalnym pasażem, w którym przepięknie wybrzmiewają emocje. Szkoda tylko, że zdecydowano się na wyciszenie w przepięknej partii pianina, bo wyraźnie słychać, że zespół doskonale się ze sobą czuje i mógłby jeszcze trochę w takich klimatach pograć, niejako improwizować dalszy rozwój - cóż, może na koncertach pozwolą sobie na więcej takiego sonicznego piękna? Po nim przychodzi czas na fantastyczny "Czarny Pocałunek" w którym gościnnie zagrał Steve Hackett. Nie trudno zgadnąć, że i ten utwór, w którym ponownie wyraźne są wpływy muzyki flamenco, ale także sporo tutaj progresywnych przestrzeni. Jest mrocznie, niepokojąco i do tego niezwykle poetycko, a przy tym smakowicie, także ze względu na udział Hacketta właśnie i jego świetnej solówki czy takich niesamowitych rozwinięć jak partia saksofonu (zagranej przez Romana Walczaka). Cudnie wychodzi tutaj kolejny wokalny dialog między Romanem a Klaudią. Dawno nie słyszałem tak udanych, pełnych emocji, harmonii damsko-żeńskich.
Instrumentalny przerywnik zatytułowany "Blizny na wieczornym niebie" i dedykowany Gdyni to akustyczny, intrygujący i wypełniony melancholią równie piękny i porywający fragment płyty, który może nieco odstaje od reszty, ale bynajmniej nie jest wcale gorszy wykonawczo, brzmieniowo czy melodyjnie od reszty materiału. Przedostatni, a zarazem najdłuższy (niemal dziewięciominutowy) "Ma" (japońskie słowo oznaczające przerwę, przestrzeń, pauzę) ponownie zachwyca niezwykłą atmosferą, piękną partią fletu i powrotem do nieco szybszego, ale nadal pełnego subtelności grania, wyrywającego się jednak wyraźnie w nieco ostrzejsze granie. Nie brakuje tutaj pięknego, rześkiego zwolnienia i kolejnego nietuzinkowego rozwinięcia, a nawet momentu niemal ambientowego z kapitalną partią saksofonu i świetnego narastania do finału. Fantastyczny wokal Klaudii Szmidt doskonale zaś go uzupełnia. Równie niesamowity jest ostatni numer na płycie, czyli "Cisza przed dniem" o bodaj najbardziej przebojowym potencjale z całego krążka. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia z numerem łatwym, bo ponownie jest on niezwykle lirycznie rozłożony w dźwiękach, rozwija się powoli i zachwyca dramatycznością, ekspresją i pięknym rozbudowywaniem poszczególnych wątków i ponownie znakomitym wokalem Klaudii Szmidt. Przepiękne.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz