Napisał: Jarek Kosznik
Wielu osobom wydawało się, że ten moment nigdy nie nastąpi – jednak udało się! 28 sierpnia 2020 roku amerykański legendarny wirtuoz gitary, John Petrucci wydał po 15 latach swój drugi solowy album pod tytułem „Terminal Velocity”. Motor napędowy i serce legendarnego zespołu Dream Theater przez wiele lat gromadził materiał na następce „Suspended Animation”. Prace nad tym albumem zaczęły się już jakieś 12-13 lat temu, w bardzo odległych czasach, potem przebąkiwano o premierze w okolicach roku 2011. Być może to nieustanna, wyczerpująca praca z Dream Theater, przeplatana długimi, morderczymi trasami koncertowymi właściwie rok w rok tak mocno wydłużyła premierę drugiego solowego krążka.
Spora część materiału powstała na długo przed rokiem 2020, jednakże w jednym z bieżących wywiadów z Johnem , wspominał on, że prawie połowa albumu powstała podczas różnych spontanicznych sesji podczas... lockdown'u z powodu koronawirusa! Na pewno jeszcze jedna wiadomość spowodowała dreszczyk emocji i podniecenia u fanów muzyka , gdy ogłoszono, że partie perkusyjne wymyśli i nagra, legendarny współzałożyciel Dream Theater Mike Portnoy. To pierwsza kolaboracja muzyków od burzliwego rozstania 10 lat temu, jednakże jak widać panowie dalej się przyjaźnią i pozostają w dobrych relacjach. Bardzo pozytywną informacją było również zaproszenie do nagrania „Terminal Velocity” basisty Dave LaRue, który towarzyszył nieraz Petrucciemu podczas tras G3. Ponadto nagrywał on już partie basu na pierwszą solową płytę Johna. Z mojego punktu widzenia ostatnie lata Petrucciego były trochę takim „pikowaniem” w dół ku mojemu dużemu rozczarowaniu gdyż jest on prawdopodobnie moim najważniejszym muzykiem w historii mojego życia. Z drugiej strony ostatnia płyta Dream Theater „Distance Over Time” była niezwykle pozytywnym zaskoczeniem i pewnym znakiem, że być może John jeszcze będzie grał jak kiedyś. Jak wypada Terminal Velocity? Jak zagrali zaproszeni, znakomici goście ? Czy czuć muzyczną chemię między Johnem, a Mike'em jak kiedyś? Jak wyglądają utwory pod względem technicznym i kompozycyjnym ? Postaram się odpowiedzieć na te pytania.
Płytę otwiera tytułowy „Terminal Velocity”, witający słuchacza krótkim atmosferycznym intrem by po chwili przejść w bardzo melodyjny, chwytliwy ,pozytywny a zarazem tajemniczy riff . Opisywana zagadkowość motywu może wynikać z dość nietypowej skali dźwiękowej (durowej harmonicznej). Potem wchodzi „pop – punk na sterydach” w postaci ultraenergetycznego fragmentu ,a zarazem jednego z najlepszych riffów na płycie. Zwrotki i mostki są nieco podobne do „Glasgow Kiss” z „Suspended Animation”. W połowie utworu następuje zmiana klimatu na bardziej jazz fusion/bluesowy. Bardzo rozbudowana sekcja solowa, mocno zaskakujące fragmenty w stylu Guthriego Govana (skala alterowana), szybkie szesnastkowe pasaże w rodzaju klasycznego dla Petrucciego „kontrolowanego chaosu” z rewelacyjną grą Portnoya niczym za starych czasów , gdy takie zawijasy były dla nich normą. Późniejszy fragment trochę zaskakuje riffem rodem z Trivium (konkretnie z utworu „Entrance of the Conflagration z „The Crusade”) by kolejnymi wariacjami głównego motywu zakończyć kawałek. W przypadku następnego „The Oddfather” najpierw chciałbym się podzielić moją hipotezą na temat tej niezwykle ciekawej nazwy. Mam wrażenie że powstało to z połączenia słów Godfather (ojciec chrzestny) i oddmeter (rytmy nieparzyste). Wartość muzyczna tego utworu zdaje się potwierdzać moje przypuszczenia – nie brakuje tutaj rytmów nieparzystych, ponadto melodie przypominają trochę klimat filmów z serii „Ojciec Chrzestny”. „The Oddfather” powstał zapewne podczas sesji nagraniowych ADTOE z 2011 roku, ponieważ główny riff jest niemalże kopią „Lost not Forgotten” , słychać też „On the Backs of Angels”. Warto wyróżnić też bardzo interesującą część solową, a w szczególności futurystyczne, kaskadowe pasaże. Potem wchodzi „Happy Song” znany już z serii koncertów G3 pod roboczą nazwą „Cloud Ten”. Jak sama nazwa wskazuje jest to szybki, skoczny, bardzo wesoły momentami kawałek (przede wszystkim intro w stylu Paul'a Gilberta” czy pop punkowy riff w stylu Sum 41). Inne melodie średnio przypadły mi do gustu chociaż nie sposób nie pochwalić bardzo kreatywnych solówek w dalszej części.
Następny w kolejności , a zarazem mój ulubiony na płycie „Gemini”, wywołał u mnie zarówno dreszcze jak i podniecenie. Ten utwór ma ponad... 26 lat! Po raz pierwszy został wykonany podczas targów gitarowych NAMM 1994, a do szerszej publiczności trafił poprzez kanał youtube kilkanaście lat temu – to naprawdę owiany legendą utwór. Genialne melodie, legendarne „skaczące” pasaże w stylu starego instruktażowego dvd Petrucciego zatytułowanego „Rock Discipline”, bardzo tajemniczy i dojrzały klimat, feeling jak w latach 90-tych. Niespodzianką, która może powalić na kolana słuchacza jest na pewno akustyczne solo w stylu Al Di Meoli genialnie współbrzmiące z grą Mike'a, który gra tutaj zapętlony latynoski motyw jak w „Learning To Live” z „Images and Words” Dalsza część utworu też jest nieco zmieniona względem archaicznej wersji z 1994 roku, choć dalej utrzymana w stylu latynoskim, z kilkoma karkołomnymi wygibasami, których dawno u Johna nie było. Potem przejście jak na debiutanckiej płycie Dream Theater (!) i powrót do „skoków”. Mnogość motywów i płynnych przejść z jednej skali w drugą jest po prostu wzorcowa Od lat brakowało takiego utworu na płytach Dream Theater. Miazga! W „Out Of The Blue” mamy do czynienia z czymś w rodzaju spokojnego wręcz „pijanego”, a zarazem mrocznego bluesa – być może to pewna kontynuacja „Lost Without You” z pierwszego solowego longplaya. Na moje ucho słychać tu nawiązania do Steve Vai'a , Yngwiego Malmsteena, Joe Bonamassy czy Wes'a Haucha z zespołu Alluvial. Bardzo ambitne, drobiazgowe, nieprzewidywalne melodie, bez większego szarżowania w szybkości. Frazowanie mocno bluesowe, ale oczywiście wierne stylowi Johna. Feelingu w tym utworze może pozazdrościć Petrucciemu nie jeden gitarzysta bluesowy, pomimo że nigdy nie był on typowym bluesman'em. Ja nigdy fanem bluesa nie byłem ale ten kawałek jest dla mnie wyjątkową ucztą. Ponadto solidna porcja akordów jazzowych dodatkowo mocno wzbogaca całość. Prawdziwym przeciwieństwem poprzednika jest na pewno „ Glassy-Eyed Zombies”. Rozpoczyna się klasycznym mrocznym riffem w nieparzystym rytmie, tym razem jeszcze dodatkowo z efektem flanger. Intrygujące melodie, trochę niepokojące, nieco groteskowe („zombiaki”), następnie odrobina filmowego patosu w „refrenie”. W środku następuję ostre, niemalże thrash metalowe przejście, czasem słychać trochę „Under The Glass Moon” z „Images and Words”. Mike Portnoy daje tutaj naprawdę na ostro i z wyczuciem zarazem – te frazowanie to jego bajka i znak rozpoznawczy. Sekcja solowa po prostu rozkłada na łopatki. Mamy tutaj zabójcze prędkości, zagrywki których dawno nie było (ultraszybkie sweepy) , neoklasyczne frazowanie połączone z klimatem glam metalu z lat 80- tych w stylu Dokken i George'a Lyncha. Mięsiste, mordercze riffy kończą tą burzę dźwięków.
Uspokojenie przychodzi w postaci „ The Way
Things Fall” , który mógłby
być spokojnie utworem na płytach Dream Theater. Wstęp przypomina
nieco „The Best of Times”, dalsze melodie są raczej lekkie
i radosne, chociaż niezbyt powalające. Prawdziwą
perełką jest natomiast drugą część utworu gdzie gra gitary
przypomina znów złotą dekadę lat 90-tych, kiedy gra Johna była
oparta bardziej na stylu jazz fusion. Według mnie tutaj w dużej
mierze występuje improwizacja/ jamming. Interesujący jest także
motyw w stylu unisono, tylko że bez keyboardu. Kolejny „banan na
twarzy” czeka słuchacza w „Snake In My Boot”
gdzie od początku słychać hard rockowe riffy w stylu Extreme czy
Van Halen. Pomimo stricte rockowego szyku , słuchacz się nie nudzi
ponieważ motywy ciągle się zmieniają i prowadzą do coraz to
bardziej wymyślnych wariacji. Kowbojski , pustynny klimat , do tego
ta chemia między muzykami odznaczająca się śmiechem Mike Portnoya
w pewnej chwili. Fajny przykład naturalnego blues/shredowego utworu
z elementami tradycji rocka. Kończący płytę „Temple
of Circadia” jest pewnym
„rip-off'em” z „ Bridges in The Sky” czy „Jaws of Life”
To jedyny utwór na siedmiostrunowej gitarze. Nie brakuje tutaj
ciekawych zmian rytmicznych i różnych
pułapek na słuchacza na tle bardzo żywo brzmiącej perkusji.
Zaletą melodii jest na pewno nieprzewidywalność prowadząca do
bardzo interesującej części drugiej, rozpoczynającej się
akustycznym riffem. Słychać tu znakomitą współpracę wszystkich
muzyków. Wstawki i harmonie są tutaj niezwykle wyważone. Główna
solówka jest jak zwykle bardzo rozbudowana, znakomicie odwzorowuje
zmiany akordów. Warto wyróżnić niebanalne arpeggia gitarowe z
ciągłą zmianą wartości nutowych w nieprzewidywalnych
kombinacjach (triole ósemkowe, szesnastki, triole szesnastkowe
etc.). Następnie czeka nas jeszcze kilka brudnych riffów na niskich
dźwiękach i klasyczne solo JP (momentami z odrobiną
wah-wah).
„Terminal
Velocity” jest bardzo udanym, niemalże idealnym pod względem
muzycznym albumem. Niesamowita mnogość motywów, riffów i solówek
jest dowodem na to, że Petrucci wrócił do formy sprzed lat,
słychać też świeżość i powrót do niewykorzystywanych przez
wiele poprzednich lat rozwiązań. Poziom techniczny w grze na
gitarze jest także najwyższy od lat, frazowanie krystaliczne,
technika idealna i równa. Mniej ciekawych fragmentów jest niewiele,
nie ma praktycznie słabego utworu. Nawet w najśmielszych snach nie
spodziewałem się takiego albumu, a do którego podchodziłem na
początku z pewną dozą obojętności. Zarówno Mike Portnoy jak i
Dave LaRue stanęli na wysokości zadania idealnie współgrając
jakby grali ze sobą od lat. Nie ukrywam też, że Portnoy mocno
wrócił do dawnej formy, ponieważ poziom muzyczny jego zespołów z
dziesięciu ostatnich lat nie był szczególnie wysoki, co
doprowadziło także do uproszczenia gry Mike'a. Tutaj gra jak za
dawnych lat, słychać te jego frazowanie, styl i naturalność. Nie
skłamie mówiąc, że od lat czekałem na wspólną muzykę Mike'a
i Johna. Portnoy był i zawsze pozostanie dla mnie najlepszym
„podkładem” do gitary Petrucciego, ten „muzyczny duch” i
kreatywność są ciężkie do wykonania czy odtworzenia.
Podsumowując uważam, że „Terminal Velocity” jest nawet lepszą
płytą niż „Suspended Animation”. Absolutny faworyt do
najlepszej płyty roku 2020. Gorąco polecam!!!
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz