czwartek, 20 grudnia 2018

The Pineapple Thief - Dissolution (2018)


The Pineapple Thief nie należy do moich ulubionych zespołów, choć dwie wcześniejsze płyty, a zwłaszcza "Your Wilderness"  bardzo lubię i często do nich wracam. Najnowsza, dwunasta już płyta grupy, która miała swoją premierę pod koniec sierpnia, to drugi studyjny krążek nagrany z perkusistą Gavinem Harisonem, czyli byłym członkiem The Porcupine Tree, ale pierwsza jako członkiem zespołu. Ta płyta jeszcze mocniej przypomina nie istniejącą już grupę Stevena Wilsona, ale jak dla mnie robi to z bardzo ciekawym skutkiem...

Najnowsza, nie ma tak fascynującej okładki jak jej poprzedniczki, choć czas trwania jest zbliżony, bo "Dissolution" trwa tylko dwie i pół minuty dłużej od "Your Wilderness" zamykając wersję podstawową w niespełna trzech kwadransach. Nieco inaczej niż poprzednio, jako drugi dysk w wersji rozszerzonej dodano kilka utworów w wersjach akustycznych i jeden, który nie znalazł się na podstawowym krążku, zamiast nieco ponad czterdziestominutowej suity zbierającej tematy całego albumu,o łącznym czasie okołu trzydziestu minut.. A jak przedstawia się zawarta na obu muzyka?

"Not Naming Any Names" to bardzo interesujący otwieracz. Króciuchny, bo dwu minutowy (z pięcioma sekundami) o ponurym, smutnym klimacie, przejmującym pianinie i rzewnym, utrzymanym w tonie wokalu Bruce'a Soorda. Od razu przypomina się też atmosfera dwóch ostatnich Lunatików i najnowszego Riverside. Po nim wskakuje "Try As I Might", który otwiera świetne, energiczne wejście gitary i perkusji, nieznacznie rozpędzające się, a do tego o zdecydowanym alternatywnym brzmieniu. Z całą pewnością to jeden z najlepszych utworów na płycie i pięknie rozwijający motywy zarówno "Magnolii", jak i "Your Wilderness". Delikatniej i melancholijniej robi się w znakomitym "Threatening War". Cudny, emocjonalny numer, który spokojnie mógłby znaleźć się na przedostatnim, moim ulubionym albumie tej grupy. Jest też bardzo dobre, mocne uderzenie (zwłaszcza w finale), które fajnie przełamuje tę smutną, rzewną atmosferę, ale jest zaledwie ułamkiem kompozycji, nie dominuje akustycznego korzenia numeru. Na czwartej pozycji znalazł się "Uncovering Your Tracks" o zdecydowanie eksperymentalnym brzmieniu - w tle słychać odrobinę elektroniki, znakomicie pulsuje perkusja o lekkim, jakby jazzowym zabarwieniu i dopiero po chwili całość stopniowo się rozwija. Tu znów w moim odczuciu, da się usłyszeć to, co w ostatnich latach pod względem dźwięków słyszeliśmy u Riverside, ale to raczej tak, że nasi podpatrzyli sobie to i owo u The Pineallpe Thief, a nie odwrotnie. Chociaż?

Do żywszego, gitarowego grania (ponownie trochę kojarzący się z Riverside choć jedynie pod względem klimatu) wracamy w "All That You've Got". Tu także nieznacznie panowie pozwalają sobie na eksperymentowanie ze swoim brzmieniem, sięgając po nieco alternatywny charakter swoich wcześniejszych płyt i filtrują go przez ostatni album. Największe wrażenie zaś robi, bogata i zróżnicowana perkusja Gavina Harrisona, który dba o warstwy i specyficzną melodykę, a nie wybija jedynie monotonnego rytmu, jak to czasami bywa. Po nim wpada znakomity, także ostrzejszy "Far Below", który z kolei przełamywany jest delikatniejszymi fragmentami i jazzującym wstępem do rozbudowanego finału. Następny jest niespełna półtora minutowy "Pillar Of Salt" czyli ujmujący akustyczny, smutny przerywnik z rzewnym wokalem Soorda. Znakomicie wprowadza on do ponad jedenastominutowego, przedostatniego na płycie, "White Mist". Delikatny, rozwijający się i nie stroniący od nowoczesnej elektroniki w tle, gitarowych przepierzeń budujących klimat i ponownie znakomitej perkusji Harrisona. Nawet wówczas, gdy całość przyspiesza panowie nie porzucają atmosfery i cały czas dbają o trzymanie w napięciu, bo w pewnym momencie całość się urywa i zaczyna jakby od nowa, od innego punktu. To utwór pełen niezwykłego uroku - od mroku przez senność, tajemnicę i nieoczywiste rozwiązania w części instrumentalnej z wyraźną akcentacją perkusji na elektronicznym tle płynnie przechodzącym do gitarowego finału, gdzie solówka przywodzi na myśl partię saksofonu, choć żaden nie został w nim wykorzystany. Ostatni na wersji podstawowej jest "Shed A Light" gdzie ponownie robi się melancholijnie, smutno i lirycznie za sprawą akustycznej gitary otwierający numer. Przełamanie w gitarowe, szybsze rejony następuje dopiero w drugiej minucie i całkowicie zmienia charakter kompozycji, by po chwili znów wrócić do delikatnych i lekkich dźwięków. Jednakże znów na pierwszy plan najbardziej wysuwa się Harrison ze swoim delikatnym budowaniem atmosfery i znakomitym uderzeniem w mocniejszych fragmentach.


Drugą, w całości akustyczną płytę, otwiera "Try As I Might", który zyskał cudny, melancholijny wymiar w takim wydaniu. Delikatne gitary i znakomita zabawa perkusjonaliami Harrisona robi świetną robotę i podoba mi się nawet bardziej niż wersja oryginalna. Tak samo jak na podstawowej, po nim wpada "Threatening War", który w tej wersji jeszcze bardziej zbliża się charakterem do poprzedniego krążka The Pineapple Thief. Po nim przeskakujemy do "Far Below" w którym też całkowicie zmieniła się atmosfera, bo zaakcentowane zostało w nim znacznie bardziej melancholijne i rzewne tempo, co ostatecznie przepięknie buja i autentycznie zachwyca. Następnie cofamy się do początku podstawowej płyty i panowie serwują ponownie "Not Naming Any Names", która została przecudnie przepisana na akustyczną gitarę. Zaskakująca jest krótsza o niemal połowę akustyczna wersja "White Mist" w której jeszcze mocniej uwydatnił się jej niezwykły, tajemniczy klimat, choć całkowicie zrezygnowano w nim z elektroniki i rozbudowanej perkusji Harrisona. Akustyczny set kończy, podobnie jak podstawową płytę, "Shed A Light" w którym początek jest identyczny z oryginalną wersją, a ostrzejsze przełamanie zostało bardzo ciekawie prze-aranżowane by można go było zagrać bez elektrycznych gitar, choć osobiście uważam, że mogli w niej pozwolić Harrrisonowi na nieco więcej szaleństwa. Na zakończenie panowie dorzucają numer zatytułowany "Am I Better Now" zaczynający się od pianina i wokalu, delikatnie przerzedzanym gitarą, po chwili rozwijającym się w delikatny także (w znacznej mierze) akustyczny kawałek, który nie wiem czemu skojarzył mi się trochę z Imagine Dragons. Poza płytą znalazła się skrócona o minutę wersja "Uncovering Your Tracks", która jest równie udana co oryginalna, może nawet odrobinę lepsza, bo jeszcze bardziej wpadająca w ucho.

Ocena: Pełnia
Nie chcę powiedzieć, że to zła płyta,bo wcale tak nie jest. Jest to naprawdę udany materiał, rozwijający to, co The Pineapple Thief zapoczątkowało na "Magnolii", a zwłaszcza na "Your Wilderness" z kilkoma eksperymentami rozwijającymi ich brzmienie, ale mnie osobiście nie do końca satysfakcjonujący. Mamy kilka bardzo dobrych utworach, na obu płytkach. Mamy znakomitą, często niezwykle pomysłową perkusję Harrisona, który w tę grupę tchnął nową jakość i ducha, ale jest sporo takich numerów, które może nie wypadają nijako, nie są złe, ale ma się wrażenie że czegoś im brakuje. Z drugiej strony, to trochę taka płyta, która się naprawdę chce podobać, ale niewiele na niej nowości, a niektóre dźwięki za bardzo kojarzą się z poprzednimi albumami lub naszym polskim Riverside. "Dissolution" nie stanie się moją ulubioną pozycją od tej grupy, ale mimo to jestem bardzo ciekaw co wykombinują na następny - osobiście nie obraziłbym się jakby zamiast na liryzm i emocje, postawili nieco mocniej na ciężar, którego na poprzednim było więcej niż na najnowszym. Z całą pewnością jednak to mocna i warta uwagi płyta, a szczególnie dla miłośników gry Gavina Harrisona.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz