czwartek, 13 października 2016

W NiewieLU słowach: Blossoms, Young the Giant

Z indie rockiem jest trochę jak z opuszczonymi budynkami - już zarastają, ale wciąż zdarzają się perełki...

Stali czytelnicy LU wiedzą, że nie ograniczamy się do jednego gatunku, a przoduje pod tym względem naczelny, czyli niżej podpisany. Nie samym metalem bowiem żyję, a wciąż lubię sięgnąć po inną i dużo lżejszą, ale często i tak zakorzenioną w gitarowym graniu, muzykę. Wyraz tego w tym powoli kończącym się już roku szczodrym dałem w recenzji znakomitej płyty weteranów z Dinosuar Jr.. Przełamywanie granic brzmieniowych gdzie alternatywa spotyka się z elektroniką i zaskakującym, ożywczym podejściem znalazłem też w dwóch bardzo atrakcyjnych tegorocznych płytach na które trafiłem przypadkiem (a te jak wiemy nie istnieją) i postanowiłem się tymi odkryciami podzielić - przed Wami Blossoms i Young the Giant.

1. Blossoms -  Blossoms

Ta brytyjska grupa powstała w 2013 roku w Stockport. Ich debiutancki album miał swoją premierę 5 sierpnia tego roku. W Brytanii i Szkocji płyta znalazła się na pierwszym miejscu w rankingach popularności, a bilety na trasę promującą krążek zostały w całości wyprzedane. Czy rzeczywiście są tak fenomenalni?

Na pewno są niezwykle czarujący, o czym świadczy już otwierający wydawnictwo "Charlemagne". Ciepłe brzmienie z dodatkiem elektroniki, gitarowego rytmu i pulsującego basu i wokalem w duchu Oasis, Duran Duran czy A-ha. Pachnie latami 80, a dokładniej erą synth popu i naprawdę potrafi wywołać uśmiech na twarzy. Po nim wskakuje świetny, odrobinę szybszy "At Most a Kiss", który dosłownie porywa do tańca, a przynajmniej do podrygiwania w rytm. Nie ustępuje mu "Getaway", który z kolei przypomina współczesne indie rockowe kapele, ale mimo wspólnego mianownika, nie mamowy o kopii - Blossoms wyraźnie ma swój własny charakter, styl i pomysł na siebie. Latami 80tymi znów pachnie w pulsującym "Honey Sweet", a po nim czarują prosta, pianinową balladą "On Her Bed". Ponownie przyspieszamy, pulsującymi niemal dyskotekowymi rytmami, w utworze zatytułowanym "Texia". Niby podobnych numerów się trochę słyszało, a jednak słychać tutaj mnóstwo radości i świeżości.

Chłopaki z Blossoms

Kapitalny jest "Blown Rose", który w pewnym stopniu ma sporo wspólnego z U2. W "Smashed Pianos" można mieć z kolei znów wrażenie, że to jakiś zapomniany hicior Duran Duran. Kapitalny i także utrzymany w takim klimacie jest "Cut Me And I'll Bleed". Słuchając tego numeru towarzyszyło mi wrażenie, że idealnie nadali by się na zespół mogący napisać kawałek do Bonda (do spółki z Davidem Arnoldem, który powinien zdecydowanie do komponowania muzyki do serii o słynnym agencie wrócić). Czarujący jest także "My Favourite Room" w którym mamy jedynie akustyczna gitarę, tamburyn i wokal. Energetycznie i ponownie trochę w stylu wymienionych jest w "Blow", a na koniec najdłuższy, bo prawie pięciominutowy (bez kwadransa) "Deep Grass" z cudownie przerysowanym klawiszem i mruczącym basem po delikatnych przeróbkach swobodnie mógłby znaleźć się w repertuarze Dinosaur Jr. Piękne.

Siłą tej płyty jest także jej długość - równe czterdzieści minut. Same utwory mają bowiem średnią długość około trzech minut, co sprawia że tak łatwo wchodzą w głowę, potrafią naprawdę oczarować i sprawić autentyczną frajdę. Nie ma tu co prawda niczego nowego, ale jest tak przepięknie zrealizowane oraz wprost przesmacznie w swoim brzmieniu analogowe, że nie sposób się nie zakochać z miejsca - patrząc już na samą okładkę, która jak zwykle bywa przy niespodziankach zwróciła moją uwagę jako pierwsza. Polecam! Ocena: 8/10


2. Young the Giant - Home of the Strange

Pełna grafika okładkowa

Przenosimy się do Ameryki. Young the Giant jest starsze stażem, bo powstało w 2004 roku i ma na swoim koncie trzy albumy studyjne - debiutancki self-titled z 2010 roku, "Mond over Matter" z 2014 i najnowszy, który swoją premierę miał 12 sierpnia tego roku.

Podobnie jak Blossoms panowie postawili na jakość, a nie ilość, bo najnowszy krążek nie trwa a nawet czterdziestu minut (zabrakło dziesięć sekund). Poprzednie trwały nieco ponad pięćdziesiąt minut, ale nie to zwróciło moją uwagę, bo zespół jest mi kompletnie nieznany. Ponownie zaważyła: grafika na okładce, która jest po prostu intrygująca. Otwiera ją "Amerika" oparta o niedokończoną powieść Kafki. Skojarzenia z U2, ale także z Oasis i Duran Duran jak najbardziej będą tutaj na miejscu. Świetny jest także "Something to Believe In" następujący po nim. Nieco spokojniej robi się w "Elsewhere", choć nadal mnóstwo tutaj fajnej elektroniki i gitar. Fantastycznie wypada przebojowy "Mr. Know It All", który nieco swoim brzmieniem przypominał mi stare Coldplay. Dziwnie znajomo brzmi riff prowadzący w "Jungle Youth", ale nie przeszkadza to w doskonałej zabawie. Kroczące tempo tego kawałka jest iście imprezowe.


Spokojniej znów robi się w "Titus Was Born" gdzie oczarowuje się nas akustyczną gitarą i wokalem, by dopiero w połowie rozwinąć się wraz z uderzeniem perkusji oraz ciepłej elektroniki wyrwanej z lat 80. Podobnie zaczyna się "Repeat", ale nie ma mowy o nudzie. Tu też szybciej dołącza reszty zespołu. To granie wesołe, energetyczne, ale jednocześnie chłodne w brzmieniu, nie atakujące przesterem czy zbyt nabrzmiałą produkcją. Fantastyczny jest "Silvertongue", który znów idealnie nadaje się na imprezę do rozkręcenia fajnego klimaciku i jednoczesnego totalnego chillu. Po nim pojawia się 'Art Exhibit", który ponownie sięga po gitarę akustyczną i dodatkowo klawisze. Prosto i pięknie. Żywiołowo znów robi się w "Nothing's Over", przedostatnim numerem na ich trzeciej płycie. Najpierw wita nas niepokojące elektroniczne wejście i wokal, a potem przecudnie kawałek się rozwija. Ponownie nie mogłem się pozbyć wrażenia, że i ten zespół idealnie nadałby się do stworzenia kawałka do serii filmów o Jamesie Bondzie. Album wieńczy z kolei świetny utwór tytułowy w którym kapitalnie wybija się elektronika oraz świetny, wibrujący bas. Sam utwór ma w sobie nawet coś z... Led Zeppelin tylko inaczej traktuje się tutaj instrumenty.

Young the Giant nie odkrywa niczego nowego, ani nie wyważa żadnych drzwi, ale potrafi naprawdę zachwycić. Łączenie chłodnej elektroniki niczym z lat 80 z ciepłym gitarowym brzmieniem wychodzi im pięknie. Można by tak pewnie napisać o wielu indie rockowych kapelach, które wciąż powstają jak grzyby po deszczu, ale niewiele z nich ma cokolwiek do zaoferowania. Ta płyta jest inna - bardziej otwarta na zróżnicowaną stylistykę i bez wrażenia napuszenia i silenia się na stworzenie czegoś przełomowego. Wreszcie to płyta, która jest idealna na jesienną pogodę, z tą różnicą że ma u nas wywołać uśmiech, zamiast jeszcze bardziej zdołować. Pozycja obowiązkowa dla tych, którzy Young the Giant już znają i dla tych, którzy tak ja lubią czasem posłuchać czegoś innego i właśnie szukają nowej ulubionej kapeli. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz