sobota, 3 listopada 2012

R18/46: Godbite, God’s Own Prototype, Noye (28.10.2012, Desdemona, Gdynia)




Jesień na półmetku, a w Desdemonie jakby od niechcenia miesiąc październik został zakończony porządnym post-rockowym łojeniem. Szczeciński Godbite, razem z gdyńskim God’s Own Prototype i kaliningradzkim Noye porządnie bowiem skopały dupy wszystkim, którzy przyszli tego wieczora do bodaj najciekawszej w Gdyni obecnie mekki grania, nie tylko zresztą ciężkiego.


Jako pierwszy rozstawił się gdyński God’s Own Prototype, do którego, aby zobaczyć ich na żywo coś nie miałem szczęścia. Po napisaniu recenzji ich płyty dla WAFP, miałem się wybrać na ich koncert w Desdemonie właśnie, kiedy nieoczekiwanie ów koncert odwołano, później jeszcze wielokrotnie nie udawało mi się pojawić na jakimkolwiek ich występie. W końcu się udało, i od samego początku byłem zaintrygowany. Jeśli ktoś stroi gitarę smyczkiem wydobywając z niej drone’owe przejazdy i zgrzyty, po czym wszystko uderza falą perkusji i drugiej gitary i zaczyna się sludge’owy przemarsz ciężkiej kawalerii to nie powinien się człowiek obawiać, że jest w niewłaściwym miejscu. Czas i miejsce, jak również muza się zgadzała. Na żywo brzmiała jeszcze ciężej, przestrzenniej i ciekawiej niż na płycie, której brakowało jakby głębi. Fantastycznie budowany klimat kolejnych kompozycji serwowanych przez chłopaków zawierał w sobie wszystko, to czego wymaga się od takiego grania: zwolnienia, mocne wejścia, ostre pasaże i przede wszystkim też brak wokali. Utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że tu by tylko przeszkadzałaby. Coraz częściej mówi się, o zastępowaniu robota we wszystkich możliwych czynnościach, ale jestem przekonany, że żaden robot nawet najdoskonalszy technologicznie i obdarzony kosmiczną inteligencją nie byłby w stanie stworzyć tak fantastycznej, precyzyjnej muzy.

Godbite nieco zmienił stylistykę, choć nadal było gęsto i ciężko, bardziej jednak nastawione na melodię, aniżeli na klimat i budowanie jakiejś złowrogiej, tajemniczej historii. Przez chwilę zastanawiałem się gdzie już słyszałem ten zespół, ale nie mogłem sobie tego przypomnieć, może to tylko dźwięki wydały się znajome. Niesamowite brzmienie wspaniale uzupełniało się z kapitalnie wyważoną i współgrającą pracą bębnów i gitar. Najlepiej dało się to zauważyć w momentach wolniejszych, bardziej progresywnych, rozpisanych na przestrzeń. Bardzo dobrze i ciekawie wypadał także wokalista, który doskonale radził sobie zarówno z partiami screamowanymi jak i czystym śpiewem, co nie zawsze idzie niestety w parze. Szczecinianie nie stronili także od żartów muzycznych, takich jak bardzo udany, cięższy cover „Money” Pink Floydów czy kawałek w którym jeden z gitarzystów (na chwilę) zakłada maskę konia. Co ciekawe, odniosłem wrażenie, że pod sceną była duża ilość ludzi, która nie wyglądała na wielbicieli takiego grania, a jednak bawiła się przy niej nadzwyczaj dobrze, kiwali głowami, wystukiwali butami rytm o podłogę, gibali się i uśmiechali. To najlepiej chyba świadczy o tym, że Godbite zaprezentował się porządnie oraz, że porządnym graniem się pała.

Wisienką na torcie był rosyjski zespół Noye, który przyjechał tylko i wyłącznie do Gdyni, aż z Kaliningradu.  Nie znałem wcześniej tej grupy, nigdy nawet o niej nie słyszałem. Bywa i tak, trudno żeby znało się wszystko, ale od czego są takie koncerty, żeby nie poznać czegoś nowego, prawda? Jednak w ich przypadku pojawiło się moje niezadowolenie już na samym początku: zdecydowanie za długo bowiem się rozkładali. Minęło bowiem co najmniej półgodziny, jak nie więcej. Przedłużyło się to też z tego względu, że w trakcie nastrajania się pękła struna, ale po cholerę do jej wymiany rzuca się czterech chłopa to już naprawdę bladego pojęcia nie mam. Gdy wreszcie ruszyli to zrekompensowali długi czas oczekiwania naprawdę porządnym ostrym riffingiem, mocniejszym i surowszym brzmieniem od poprzednich kapel, znacznie brudniejszym , ścianowym i kaskadowym budowaniem napięcia i kompozycji. Przeszkadzał mi tylko w pozytywnym odbiorze Noye wokal, który moim zdaniem kompletnie tu nie pasował. Nie dość, że prawie wcale nie było go słychać ponieważ odniosłem też wrażenie, że trochę byli za głośno, ale też brzmiał jakby uciekł z jakiejś black metalowej efemerycznej formacji, a nie był członkiem sludge’owego projektu. W każdym razie brzmiał cokolwiek dziwnie. Bardzo chciałem zostać na Noye do końca, ale nie przekonali mnie do siebie, musiałem wyjść. To dziwne, ale zawiodłem się na bodaj najciekawszej grupie wieczoru, nie codziennie bodaj ma się okazję słuchać na żywo kapelę z Rosji i to w dodatku spod znaku takiego grania. 

Niemniej jednak uważam, że koncert był wyjątkowo udany. Nasze nie tylko udowodniły, że i u nas tworzy się rzeczy ciekawe i osadzone w zdecydowanie cięższych klimatach i nastawionych na jakąś historię, a nie tylko na bezmyślne łojenie, ale także pokazały klasę jeśli chodzi o brzmienie i pomysł na swoje granie. Idealnie wpisujące się w jesienną pogodę, moment zadumy godnie zakończyły październik i wprowadziły w listopad. Może jest to półmetek tegorocznej jesieni, ale nie pamiętam jesieni tak udanej jeśli chodzi o granie ciężkie, gęste i jednocześnie tak bardzo przepełnionej melancholią i emocjami. Desdemona to bowiem miejsce idealne na takie granie, takie, które wydaje się być zawieszone pomiędzy czasem, jawą a snem i po raz kolejny udowodniła to zarówno wyśmienitym doborem grup, brzmieniem i jednocześnie bohemistyczną i kameralną, przyjacielską, niemal rodzinną atmosferą, tym czymś, czego zaczyna brakować zwykłym klubom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz