niedziela, 15 stycznia 2012

Steelwing - Zone Of Alienation (2012)


W mocno przechodzonych butach i przetartych szlakach heavy/power metalu poruszać się coraz trudniej. Można być kolejną kopią Metallici, albo innych legendarnych grup, albo niemrawym zespolikiem ze słabymi i nudnymi nagraniami. Tymczasem Steelwing, jest jedną z nielicznych grup (obok m.in. Skull Fist), które potrafią nie tylko wyciągnąć z muzyki tamtych czasów to, co najlepsze, ale tchnąć w nią nowe życie i jeszcze stworzyć coś własnego, świeżego i niepowtarzalnego.

Po rewelacyjnym debiucie „Lord of the Wasteland” z 2010 roku, który zebrał ogromną ilość pochlebnych recenzji Szwedzi wypuszczają drugi album, który jest jeszcze lepszy od swojego poprzednika. Nie brakuje galopad, solówek, wysokich wokali i klasycznego podejścia opartego na genialnych riffach i wyważonej, odpowiednio pędzącej perkusji. Produkcja bowiem dosłownie zapiera dech w piersiach, a zespół już wypracował swój własny, charakterystyczny styl.

Mamy rok 2097, świat jaki znamy nie istnieje. Miasta runęły w gruzach, a samoloty bojowe „Scavenger” i zakuci w zbroje żołnierze przeszukują ruiny w poszukiwaniu istot pozaziemskich, które opanowały Ziemię. Takie rzeczy przychodzą na myśl, gdy patrzy się na okładkę albumu i słucha instrumentalnego wstępu, które przywołać może w pamięci eksperymenty z dźwiękiem grupy UFO z drugiej płyty.
Płynne przejście do rozpędzonego „Solar Wind Riders”. Po nim fenomenalny „Full Speed Ahead!”. Następnie szybki „Breathless”, który przywodzi na myśl hard rock z lat 70 w stylu Europe czy Scorpions, ale w żadnym wypadku nie jest to wrzuta.
Przyśpieszamy w „Tokkotai (Winds Of Fury)”, który skojarzył się mi trochę z naszym Turbo (dziwne). Następnie utwór tytułowy: bardzo przebojowy, w dość umiarkowanych tempach i trochę takiej Iron Maidenowej stylistyce. Po nim szybszy killer, czyli „The Running Man”.
Przedostatni jest świetny i bardzo klimatyczny instrumental „They Came From The Skies” – znów przywołujący skojarzenia z Iron Maiden…
I na koniec ponad dziesięciominutowa suita „Lunacy Rising” zbudowana z szybkich fragmentów, zwolnień i mocnych wejść. Godna kontynuacja epickich kompozycji Helloweenu czy Mercyful Fate przekraczających znacznie radiową długość.

Płyta poraża też jakością nagrania – wszystkie gitary brzmią soczyście i słyszalnie, perkusja jest wyważona na tyle, że nie brzmi kartonowo, ani nie wybija się ponad resztę instrumentów.
Kompozycje są melodyjne i pomysłowe. Kapitalny jest też wokal – wysokie partie nie są przesadzone, mocno osadzone w power/speed metalowej tradycji, a szybsze, szorstkie, wyrzucane linie nie są nudną kopią Hetfielda. Tą płytą Steelwing udowadnia, że metal ma się dobrze, a także, że jest jednym z najciekawszych zespołów, które postanowiły na nowo zreinterpretować metalowe granie. I chwała im za to! Bo robią to naprawdę oszałamiająco dobrze i przede wszystkim świeżo, bez zbędnych upiększaczy, sztucznizn i dłużyzn.

Ocena: 9,5/10 


1 komentarz:

  1. Może heavy metal nie należy dzisiaj do gatunków szczególnie popularnych, przynajmniej ten klasyczny, to jednak Steelwing daje radę. Świetny album.

    OdpowiedzUsuń