wtorek, 3 stycznia 2012

Primal Fear – Unbreakable (2012)


Miał być powrót do korzeni, miało być mocniej. Tymczasem od początku wieje sparciałym sandałem i wszechobecną nudą. Są momenty, które mogą poruszyć, szkoda tylko, że się za chwilę rozmywają, wypadają blado i są po prostu powtórką z dobrze znanej rozrywki.

Widziałem ich pół roku temu na żywo w gdańskiej stoczni, gdy grali jako support przed Sabatonem. Nie ukrywam, że dali bardzo dobry, energetyczny koncert, ale nigdy nie przepadałem za tą grupą i najnowsza płyta też tego nie zmieni. Nasuwa się pytanie jak najbardziej adekwatne – po, co zatem sięgnąłem po ten album? Z ciekawości? Na pewno… Licząc na coś nowego w wytarmoszonym do granic możliwości temacie heavy/power metalu? No, raczej nie. Pierwsza duża i ważna premiera tego roku? – tak, niewątpliwie. Ale też dlatego, że zapowiadana szumnie jako „materiał ostrzejszy i mocniejszy od wszystkiego co dotychczas stworzyliśmy”. Takie słowa prawie w każdym przypadku brzmią jak magnes. Tak mówi też wiele zespołów i artystów, niestety tego typu deklaracje bardzo rzadko oznaczają naprawdę dobry album. Tak jest i tym razem. A więc ciekawość. Słuchając zaś najnowszego dzieła Primal Fear odniosłem wrażenie silnego deja vu.

Na początek te lepsze momenty. Potężny riff i szybka perkusja w stylu starego Judas Priest i Accept na początek i następnie charakterystyczna maniera wokalna Scheepersa (raz z charkotem, raz zdecydowanie jak na niego za wysoko) to „Strike” – drugi na płycie kawałek.
Przypomina też trochę fragmentami Iron Maiden z okresu „Piece Of Mind” i „Powerslave”.
Nie ustępuje mu kolejny noszący tytuł „Give Em Hell”. Równie ostry riff i szybka perkusja, ale i tu pachnie znanymi patentami. Marszowy i singlowy „Bad Guys Wear Black” jest nieco wolniejszy i idealnie nadaje się na koncert. Scheepers wyraźnie próbuje w nim naśladować wyczyny Dickinsona z ostatnich płyt, a sam riff prowadzący znów niebezpiecznie zbliża się do plagiatów, których w muzyce metalowej można by zliczyć ilość całkiem pokaźną.
Numer ósmy to utwór tytułowy (noszący dopisek „Part 2” – o czym później). Bardzo przebojowy i szybki, ostry riff i typowo power metalowe wysokie zaśpiewy. Dalekie echa Helloweenu wyraźnie słyszalne. Ciekawie wypada też „Blaze Of Glory” – z numerem jedenastym. Mocno nawiązujący do tradycji Iron Maiden (wokale) i Helloween z pierwszego okresu z Andri Derisa (riffy). Pędząca, przebojowa konstrukcja i fragmenty idealne do śpiewania razem z publicznością. Ciekawie wypada też numer ostatni „Conviction” – znów szybki, charczący riff, pędząca perkusja i kapitalne basowe tło. Judas Priest kłania się jak najbardziej.

Słabsza część to z kolei niepotrzebne neoklasyczne, obowiązkowo orkiestrowo-chóralne intro, trwające niemal dwie minuty, zatytułowane „Unbreakable (Part 1)” - które nijak ma się do drugiej części utworu. Uderzenie riffem ze „Strike” zdecydowanie wystarczyłoby za mocny wstęp. Numer piąty to kawałek „And There Was Silence” – taka ostrzejsza balladka w stylu Helloween. Scheepers ewidentnie kopiuje w nim linie wokalne znane z Helloweenu i łagodniejsze odcienie barwy głosu Bruce’a Dickinsona.
Z numerem szóstym otrzymujemy kolejny metalowy hymn „Metal Nation”. Jest ciężko i ostro i przebojowo – czytaj: publiko pośpiewaj z nami. A ja się pytam: po co? O ile Helloween z takim „Are You Metal” na „7 Sinners” (2010) zrobił sobie po prostu żart, u takiego Primal Fear nie wypada kolejny tego typu song za dobrze. Broniłby się gdyby był krótki, ale trwa prawie pięć i pół minuty – za dużo. Kolejny numer to znów balladka – liryczna gitara, orkiestracja, mocniejsze uderzenia i neoklasyczne zagrywki gitar. I jeszcze może wiatr rozwiewający włosy i gitary wznoszone do nieba… tytuł zaś mówi równie wiele – „Where Angels Die”… ile razy już podobne motywy słyszeliśmy… łezka się już nawet nie chce zakręcić w oku…
Marnie wypada też dziewiątka, czyli „Marching Again” – który jest ewidentną zrzyną wszystkich możliwych szybkich patentów i zaśpiewów z Helloween, Accept i Judas Priest… i w dodatku trwa kawałek prawie sześć minut (bez siedmiu sekund). Następnie dziesiątka – znów rzewna balladka pod tytułem „Born Again”. Liryczna gitarka, płaczliwy wokal i… zapalniczki w ruch. Po prostu rzygać mi się chce jak słyszę takie ckliwe potworki na zwalnianie tempa…

Sześć dobrych utworów na dwanaście to i tak nieźle. Gdyby wywalić niepotrzebny wstęp i przynajmniej dwie balladki lub jeden z kilku mocniejszych utworów (metalowy hymn na przykład) płyta byłaby znacznie ciekawsza i znacznie bardziej słuchalna. Tymczasem otrzymaliśmy kolejną świetnie wyprodukowaną konfekcję znanego zespołu, który nie wyważył i nie wyważy żadnych drzwi. Płyta powinna spodobać się zagorzałym fanom Primal Fear i power metalu tzw. drugiej generacji. Dla mnie niestety jest to płyta przewidywalna i mocno nieświeża. Do produkcji czy ciężaru nie mam zastrzeżeń, jednak do pomysłów i rozwiązań kompozycyjnych, a także wokali Scheepersa, które nie uwiodły mnie na poprzednich płytach, ani na koncercie, tak nie uwiodły i tym razem - już niestety tak.

Ocena: 5,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz