środa, 9 lutego 2011

Recenzja: Onslaught - In Search Of Sanity

Onslaught – In Search Of Sanity (1989) 9/10

Producenta muzycznego, który skazał ten zespół na dekadę milczenia i zerwał z nimi kontrakt powinno się normalnie zamknąć. A najlepiej żywcem wyrwać z niego flaki i jaja i zrobić z nich struny do gitar dla chłopaków, a potem patrzeć jak zwija się padalec z bólu i wyje wniebogłosy, gdy chłopaki szarpią je, grając na nich świetne, drapieżne riffy[i]. Myślę, że ani trochę nie przesadzam, ale ta płyta, mogła być dla Onsalught mniej więcej tym, czym dla Metallici była „Master Of Puppets” – płytą wybitną i zasługującą na miano jednej z najwspanialszych płyt trash metalowych, nie tylko lat 80, ale i w ogóle.
            Po niepotrzebnych poprzednich trzech płytach, które były marnie nagrane i reprezentowały sobą poziom grajków weselnych naśladujących Metallicę, chłopaki z Onslaught nagrali materiał miażdżący i potężny, a w dodatku do dzisiaj bijący na głowę świeżością podejścia wiele podobnych wydawnictw. W stosunku do poprzednich płyt słychać ogromny postęp, jeśli chodzi o umiejętności muzyków, kompozycje i klimat, który jest pierwszorzędny. Przysłuchajmy się płycie, która została kompletnie niezauważona, która mogła być przepustką do wspaniałej kariery, a okazała się zakończeniem działalności aż do 2005 roku, bo producent okazał się debilem i nie poznał się na ich talencie…
            Pierwszy na płycie jest instrumentalny majstersztyk, a właściwie to nawet nie instrumentalny… zatytułowany „Asylum”. Mamy to jakieś piski, wrzaski, skrzypnięcia, warknięcia i stukania przez pięć minut z sekundami. Brzmi jak soundtrack z gry komputerowej „Silent Hill” (!). I jeszcze ten klimat, który sprawia, że ciary przechodzą po plecach, a jak jeszcze zgasić światło w pokoju i zamknąć oczy… naprawdę jest, czego się bać.
            Po świetnej mrocznej introdukcji przechodzimy do utworu tytułowego. Wstęp z nisko nastrojoną gitarą i bardzo melodyjnym riffem. Wchodzi pędząca perkusja i bas, który jest na wierzchu, rzecz w trash metalu prawie niespotykana. Przychodzą na myśl skojarzenia z Black Sabbath okresu Dio, może nawet Helloween z Kiske. Tak samo z wokalami, które wypadają naprawdę mocno. I tak przez prawie osiem minut, utwór niestety się wycisza, a szkoda, spokojnie mógłby jeszcze grać dalej.
            Trzeci jest „Shellshock”. Zaczyna się metallicowym riffem, wokale raz hetfieldowsko wykrzyczane, raz wyciągnięte i drżące jak linie Di’Anno, a momentami znów jak by przypominające Dio. Pojawia się nawet flotsamjetsamowe skandowanie tytułu. Przez prawie siedem minut łojenia mimowolnie machamy łepetyną, a zapewniam, że jest do czego!
            Czwarty jest „Lighting War” – znów trochę jak z Metallici, tradycyjnie wyrzucany wokal, znów skojarzenia z Flotsam And Jetsam. Jest to też kapitalny kawałek do wspólnego śpiewania na koncertach, a świetną solówką, jakby ją przyśpieszyć nie powstydziłby się pewnie Mustaine albo nawet Yngwie Malmsteen.
            Nie wiedzieć czemu piąty jest cover, bo nie dość, że trochę nie pasuje, to prędzej widziałbym go na końcu, ale niech będzie. Nie jest to cover byle jaki – dostajemy „Let there be rock” AC/DC. Ale zagrany pierwszorzędnie. Jest szybciej, bardziej heavy metalowo. Pięknie wybija się bas i do tego świetny wokal. W sumie, gdyby AC/DC grałoby heavy metal… to brzmieliby właśnie w ten sposób.
            Szósteczka to „Blond Upon the Ice” – prawie dziewięciominutowa jazda. Znów trochę jak Metallica, ale zagrane kapitalnie i do tego jeszcze ten soczysty chodzący bas…Wokal znów trochę jak Dio, ale bliżej jest w tym numerze do Erica A.K.
            Siódmy numer to fantastyczna prawie trzynastominutowa suita „Welcome to the Dying”. Mogłaby trwać jeszcze trochę, ale się wycisza… Otrzymujemy chłodne i mroczne wejście niczym z Black Sabbath okresu Dio. Silnie inspirowane Dio wokale i rozwiniecie godne Helloween w drugiej połowie kawałka: niesamowita solówka i świetny bas. Klimatyczne zwolnienie i przyśpieszenie aż do zejścia.
            Ósmy jest „Powerplay” to rasowy speed metal, prawie siedmiominutowe łojenie. Znów wokal przywodzący na myśl Paula Di’Anno. Co ciekawe numer mógłby skończyć się po dwóch minutach i czterdziestu dwóch sekundach, ale trwa sobie nadal w najlepsze.
            Na zakończenie kolejny trochę niepotrzebny, zaledwie dwuminutowy cover – „Confused” Angel Witch. Cóż, nie mając porównania, bo pierwszy raz słyszę tę nazwę, jest ciężko powiedzieć jak wypada utwór, ale bez porównań z oryginałem, muszę przyznać, że jest ciekawie. Nieco wolniejszy od pozostałych kawałków, z wybijającym się ponownie basem i wokalem, który pokazuje, że wysokie rejestry też nie są mu obce.
            Podsumowując, jest to płyta bardzo dobra i naprawdę warta uwagi. Zespół Onslaught pokazał się na niej od najlepszej strony i uważam, że to wielka nieodżałowana szkoda, że nie dostał szansy na kolejną płytę, bo dwie następne, już po reaktywacji grupy z 2007 i 2011 (też świetne) to zupełnie inne podejście i zupełnie inne klimaty, nie jest to też ten sam zespół.            Można by się przyczepić, że za bardzo przywodzi na myśl Metallicę – można się bowiem wręcz pobawić w zgaduj zgadulę: jaki tytuł Metallici Wam się kojarzy albo skąd ten riffik. Ale nie jest to granie w żadnym wypadku odtwórcze, ani kopiujące. Jest po prostu bardzo podobne, ale płyta naprawdę daje po głowie i to mocno, po jej skończeniu ma ochotę się ją puścić ponownie. Byłaby pełna dziesiąteczka, ale jest mocne dziewięć – z powodu nieco tylko zbędnych coverów.
            Na zakończenie refleksja dotycząca okładki. Bo choć nie jest jakaś powalająca, to jest bardzo klimatyczna i świetnie pasująca do schizofrenicznego, niemal dusznego klimatu płyty.
Mamy oto białe ściany jakiegoś pokoju i ogromną żarówkę zwisającą z sufitu, która świeci prosto w oczy… skojarzyła mi się z naszym polskim Turbo i kultową „Kawalerią Szatana”… Jak to szło? Przeraźliwie białe ściany/Przeraźliwy tupot nóg/Budzą mnie poranne lęki/Budzi mnie poranny strach/Ilu ludzi dziś przeżyłem/Ilu ludzi prześniłem znów…

           
           


[i] Tak jak w filmie „Od zmierzchu do świtu” Rodrigueza z Clooneyem i Tarantinem w rolach głównych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz