wtorek, 8 lutego 2011

Powrót z ciemności: Onslaught


Powrót z ciemności:
ONSLAUGHT

W latach 80, kiedy tworzył się trash metalu, którego niekwestionowanymi twórcami i królem stała się Metallica, powstawało wiele zespołów, które tworzyły podobną muzykę. Część z nich przetrwała i tworzy bardzo dobre płyty, w dodatku śmiało pretendujące do miana znacznie lepszych od tych, którymi od kilku lat raczy nas Metallica. Żeby przywołać choćby tylko Flotsam And Jetsam (znany choćby z faktu, że grał tam Jason Newsted, basista Metallici w latach 1987 – 2000) czy znakomite Overkill albo nieco chyba zapomniany Testament. Inne zespoły jak Megadeth po suchych latach i marnych płytach wracają ze świetnymi materiałami (United Abominations z 2007 roku, Endgame z 2009 roku czy z rocznicową wersją koncertową opus magnum - Rust In Peace z 1990), a jeszcze inne nie miały tyle szczęścia i przestały istnieć. Jednym z takich zespołów mógł być Onslaught… mógł, ale stało się inaczej…
            Powstał mniej więcej w tym samym czasie, co Metallica. W tym samym czasie, kiedy wyszło Kill’em all wydał demo What Lies Ahead. Rok później wydał Power from Hell, a w roku legendarnej Master of Puppets płytę The Force. Jakość nagrań jest koszmarna, a kompozycje wtórne i silnie inspirowane Metallicą.
            Rok 1989 przyniósł drastyczne zmiany. Wyszła wówczas płyta In serach of sanity. Dojrzalsza, znacznie lepsza kompozycyjnie, a przede wszystkim posiadająca własną niepowtarzalną stylistykę i potężny klimat. Nadal wyczuwalne silne inspiracje Metallicą zostały przefiltrowane przez styl Black Sabbath, a wokale ocierają się wręcz o samego Dio. Prawie trzynastominutowy „Welcome to dying” to istny majstersztyk, który spokojnie mógłby być jeszcze dłuższy. Mamy na tej płycie nawet ciekawą, bardziej heavy metalową wersję „Let there be rock” AC/DC. Niestety, z niejasnych do końca powodów ówczesny producent grupy zerwał kontrakt z zespołem, a ten się rozpadł. Odrodził się dopiero w 2005 roku i w dwa lata później wydał rewelacyjną Killing Peace.
            Po bardzo obiecującej płycie z 1989 roku, zespół po długim okresie milczenia wydał płytę bardzo dojrzałą i mocno dającą po głowie. Przefiltrowana przez groove metalowe dokonania, muzyka zespołu stała się ostrzejsza i bardziej brutalna. W wokalach pojawiły się nawet charczenia i growle, a po gitarach i perkusji słychać ogromny postęp w technice gry i w sferze kompozycyjnej. Z kolei w tym roku Onslaught wydał nieustępującą dwóm poprzednim, stylistycznie jednak kontynuującą tę z 2007 roku, wyśmienitą płytę zatytułowaną Sounds of the violence.
            Na wstępie mamy ukłon dla Slayera i otrzymujemy króciutkie intro zatytułowane „Into the Abyss”. Kolejne utwory to rasowe killery. Mocne riffy, ciężka perkusja i bardzo ciekawe, momentami nawet growlowane wokale. W przedostatnim utworze „End of the Storm (Outro)” otrzymujemy zaś fortepianowy ukłon dla Black Sabbath z okresu Dio, gdyby go rozwinąć do szybszych partii otrzymalibyśmy numer zbliżony do słynnego „Heaven And Hell”. A na zakończenie cover Motörhead: „Bomber” (!).
            Przy odrobinie szczęścia to ten zespół królowałby zamiast Metallici, tymczasem dzisiaj ma silne podstawy, aby strącić królów z tronu, a przynajmniej stanowić silną opozycję dla zjadających własny ogon władców. Jest to kawał naprawdę interesującej, mocnej muzyki, która ma ogromny potencjał i ma dużą szansę na stanie się jednym z najciekawszych zespołów grających w dzisiejszych czasach trash metal, nawet jeśli przefiltrowany przez dodatkowe skojarzenia i nurty…
           
PS. O zjawisku neotrash (i o tym jak Metallica spada z tronu) wkrótce w osobnym artykule.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz