wtorek, 5 lipca 2022

BlackLight - River Of Time (2022)

Kto zgasił światło?

 

W Krakowie, jak wiadomo, bardzo często jest smog. Odnoszę wrażenie, że ten sam smog spowija najnowszą, drugą, a przy tym patronacką płytę grupy BlackLight "River Of Time", która miała swoją premierę 25 lutego tego roku. Dochodzą mnie słuchy, że nikt nie chce o niej pisać, lub tak jak ja - zwleka z napisaniem o tym wydawnictwie. To nie tak, że o nim zapomniałem, ale zwyczajnie ostatnio nie tylko nie wystarcza mi czasu, żeby porządnie się ze wszystkimi płytami obsłuchać, ale także żeby porządnie usiąść do napisania tekstu. Do tego wszystkiego dochodzi pisanie książki oraz spinanie kolejnego numeru magazynowego spin-offa, czyli Wilka Kulturalnego. Dość jednak prywaty. Nad płytą BlackLight pochylić się trzeba, ale skoro wspominam o zgaszonym świetle i smogu powinna się też zapalić ostrzegawcza lampka. Mam z tą płytą problem, który zapewne ma też większość tych, którzy również zwlekają z tekstem o "River Of Time". Nad tym albumem bowiem za każdym razem gdy włączam płytę zbierają się czarne chmury. Parę razy musiałem odsłuch przerwać w połowie, innym razem byłem tak zmęczony, że usnąłem w jej trakcie, raz czy dwa właśnie zabrakło prądu, w międzyczasie chciałem posłuchać czegoś innego i tak... sobie ten czas płynął. Nie zrozumcie mnie jednak źle, a tym bardziej nie chcę, żeby źle zrozumiał mnie zespół. To nie jest zła płyta, a powyżej wymienione czynniki to po prostu życie. Jest jednak pewien inny problem, który mam z tą płytą: potwornie skopane brzmienie - ale po kolei.

Nieco myląca jest tutaj okładka, która sugeruje jakiś progresywny, epicki power metal o tematyce fantasy, a z racji tytułu kojarzący się nawet z cyklem "Koła Czasu" na podstawie powieści Roberta Jordana czy twórczością Tolkiena. Tak niestety lub stety nie jest. W tym wypadku to nie jest zarzut. Mój mózg i moje popkulturowe zajawki często lubią dorabiać obraz do tego, co widzą oczy, a potem odczuwam zawód lub zachwyt, że jednak jest inaczej. Tak być powinno. W wypadku płyty BlackLight taki ruch u słuchacza powinien zwracać uwagę. Osobiście byłem naprawdę ciekawy tej płyty i cały czas jestem jej ciekaw, ale za każdym razem znajduje w niej elementy, które się ze sobą kłócą. Wszystko przez wspomniane już brzmienie.

Weźmy otwierający album, calkiem niezły zresztą utwór "I call your name" o powolnym, trochę dusznym i doomowym charakterze. Czuć tu naprawdę klimat i jest w nim dobre, marszowe tempo, ale jednocześnie od samego początku uderza w słuchacza pewna suchość. Brakuje tutaj życia, wokal Marcina Kocielskiego jest zbyt wysunięty na przód (nieco lepiej jest z wokalem wspierającym gitarzysty Macieja Majewskiego, który fajnie balansuje numer szeptem i bardziej szorstkim w brzmieniu głosem), a gitary i perkusja po prostu giną w miksie. Zmieniałem ustawienia wielokrotnie, słuchałem na dwóch różnych wieżach i na słuchawkach - za każdym razem brakowało mi w nim dynamiki. Po nim pojawia się "You are not alone" mogący przypominać swoim klimatem ostatnią płytę Iron Maiden (!). Ponownie jest dość wolno, duszno i marszowo. Tm razem znakomicie wpasowuje się w to dość niespieszny wokal Kocielskiego i muszę przyznać, że to jest naprawdę dobry, bardzo nastawiony na atmosferę utwór, którego słucha się świetnie, ale ponownie brakuje w nim nieco dynamiki, zwłaszcza w momencie, gdy napięcie i budowany przez instrumentalistów nastrój zaczyna narastać. Przyjemność psuje - końcowe wyciszenie. Trzeci utwór, nosi tytuł "Compass of Soul" to jeden z lepszych i ciekawszych numerów na płycie, w którym jest nieco ciężej i ostrzej, choć nadal jest utrzymane marszowe, dość duszne tempo, choć może nieco przeszkadzać trochę monotonna maniera Kocielskiego. Gdyby tylko nieco mocniej podkręcono tutaj brzmienie, żeby było żywsze i pełniejsze, byłby z tego bardzo dobry kawałek, a tak jest zaledwie... dobry. 


"Into my world" ponownie korzysta z melodyki i riffów, której nie powstydziłoby się nowoczesne Iron Maiden i ponownie jest to utwór, którego słucha się przyjemnie, zwłaszcza że zmienia się też trochę tempo, które - owszem - jest żywsze i szybsze, ale znów nieco za bardzo przykryte, bo znów mi w nim zabrakło większej dynamiki brzmienia. Cieszy też, że Kocielski śpiewa w nim odrobinę inaczej aniżeli we wcześniejszych utworach, choć i tu odniosłem wrażenia, że było trochę za łagodnie, a przydałby się większy pazur. Czy wspominałem już o dusznym, smutnym, nieco doomowym klimacie? Piątka to bardzo udany "Following the sadness" i wszystko jest niemal jasne. Tym razem mamy do czynienia z czymś na kształt ballady. Jest więc tym razem wolniej, spokojniej i rzewniej, ale także bardziej melodyjniej. Paradoksalnie, jest to też jeden z nielicznych numerów w którym obrane brzmienie wypada naprawdę dobrze. Świetnie wypada też wokal Macieja Majewskiego, który wydać się może ciekawszy i lepiej wybrzmiewający aniżeli u Kocielskiego. "Circle of Life" z początku z kolei zaskakuje plemiennym, bardzo tajemniczym początkiem kojarzącym się z jakimś słowiańskim rytuałem. To odczucie szybko jest jednak przełamane perkusyjnym bitem i niezłym gitarowym rozbudowaniem. Ponownie jest szybciej i ostrzej, choć jednocześnie panowie pozostają w dusznym, trochę marszowym tempie, które znów może kojarzyć się z ostatnim Iron Maiden. Niestety i tym razem trochę nie pasował mi tutaj głos Kocielskiego, któremu brakowało trochę większej zadziorności czy charakterności. To naprawdę niezły numer, który dużo by zyskał na mocniejszym i przede wszystkim wyraźniejszym brzmieniu.

Siódemka to "Beyond the thinking" z niezłym gitarowym wejściem i szybkim perkusyjnym rozwinięciem. To także jeden z żywszych utworów na albumie, ale także jeden z lepszych. Świetnie wypada tutaj ostrzejszy wokal Macieja Majewskiego, którego chrypka nadaje zadziorności, która pasuje do granej tutaj muzyki. Melodyka może nieco kojarzyć się z tym, co pojawiło się już parę numerów wcześniej, ale omówmy się, że każdy zespół ma jakąś swoją melodykę czy układ dźwięków, który go wyróżnia. Powiedziałbym nawet, że to utwór, który powinien być punktem wyjścia do brzmienia całej płyty, bo właśnie w nim jest najciekawiej i najbardziej porywająco, do tego stopnia, że nawet kojarzył mi się trochę z niektórymi kompozycjami Threshold z okresu Damiana Wilsona. Niezły jest także "Inside Me" z ponownie nieco Iron Maidenowym wstępem opartym na gitarze i nieco innym, bardziej szorstkim wokalem Kocielskiego, który tutaj wypada znakomicie. W rozwinięciu znów jest szybciej i ostrzej, ponownie trochę Thresholdowo i byłoby naprawdę świetnie, gdyby brzmienie było wyrazistsze i bardziej soczyste. Na następnej pozycji znalazł się "When dreams come true", który wraca do wolniejszych, bardziej marszowych, a przy tym także balladowych temp. Jest całkiem przyjemnie i klimatycznie, choć jednocześnie odniosłem wrażenie, że także trochę za bardzo "zapalniczkowo" i nieco zbyt sennie - i to nawet w nieco bardziej rozbudowanym, odrobinę ostrzejszym momencie skądinąd dobrej solówki! To także ten moment płyty, w którym naprawdę można poczuć znużenie mało wyrazistym, dość monotonnym brzmieniem. 


Przedostatnim na tej płycie utworem jest "Sinner" w którym wraca ostrzejsze i cięższe granie, ale także dokładnie ta sama melodia gitarowa, która pojawia się w co najmniej trzech utworach. Mimo to, jest to jeden z lepszych i najbardziej wyróżniających się numerów na płycie w którym na zdecydowanie za krótko pojawia się więcej dynamiki i progresywnego rozwiązania w postaci instrumentalnej części, która mogłaby ten album kończyć. Ponownie wyróżnia się też ze względu na wokal Macieja Majewskiego, który ma ciekawszą i głębszą barwę od Kocielskiego. Aż szkoda, że numerów o takim charakterze na tym krążku nie znalazło się więcej. Album kończy jednak "I'm dying", w którym znów jest bardziej żywiej, bardziej gitarowo i to nawet przy powrocie do nieco wolniejszego tempa. Kocielski bardzo się tutaj stara, choć nadal jest trochę za monotonnie i do tego wszystkiego, wkradają się drobne fałsze. Pod względem brzmienia to także jeden z lepszych momentów na płycie, z tą różnicą, że koniec płyty to już niekoniecznie jest moment przykuwania uwagi słuchacza, jeśli początek okazał się najtrudniejszy. Do tego wszystkiego brakować w nim może jakiegoś rozwinięcia, co jednocześnie jest problemem niemal każdego utworu - nagle się wyciszają lub wydają się trochę za krótkie, jakby nie chciały wybrzmieć do końca...

To nie jest tak, że jest to zła płyta. Ma swoje momenty, a kilka numerów jest naprawdę świetnych, ale całościowo jest to album, który przytłacza. Nawet nie swoim czasem trwania, bo jedenaście numerów zamyka się w czasie niespełna pięćdziesięciu ośmiu minut, ale w moim odczuciu wyraźnie sknoconym brzmieniem. Nawet jeśli numery w większości są utrzymane w średnich, powolnych i dusznych tempach, to zdecydowanie zabrakło w nich ciągle wspominanej dynamiki i ciała. Słychać to także w zazwyczaj dość jednostajnym wokalu i jakby zbyt prostej angielszczyźnie - może doskonałym rozwiązaniem byłoby zostanie przy języku polskim? Utwory z kolei wydają się suche, a przez to grane trochę na jedno kopyto. Nie ma tutaj efektu zaskoczenia, poruszenia czy tego, co nazywam "bananem na twarzy". To album sprawny, po który warto sięgnąć, ale został on pozbawiony charakteru; czegoś, co by go wyróżniało. Nie chcę narzekać, że to wszystko przez to, iż to polska produkcja, bo przecież wiemy, że polskie płyty mogą brzmieć naprawdę kapitalne, ale tutaj całość brzmi tak, jakby w studiu nagraniowym zgasło światło i zarówno muzycy i realizatorzy dźwięku robili swoje po omacku z nadzieją, że "jakoś to będzie". I nie jest to wina muzyków, ale może właśnie miksu, który wyrządził wielką krzywdę niezłej płycie i do tego ze sporym potencjałem, co w ostatecznym rozrachunku wielu odrzuci na starcie zamiast przykuć uwagę na dłużej. Szkoda. 
 
Ocena: Pierwsza Kwadra

Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Prog Metal Rock Promotion. 

Album został objęty patronatem medialnym LupusUnleashed.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz