poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Opeth - Pale Communion (2014)



"Heritage" podzielił fanów. Stylistyczna wolta i nawiązywanie do lat 60 i 70 w wykonaniu Opeth było wręcz nieudolne. Na tym tle zupełnie inaczej i dużo ciekawiej wypadał wspólny album Wilsona i Akerfeldta pod szyldem Storm Corrosion. Panowie postanowili pracować ze sobą po raz szósty i pozostać w tych rejonach muzycznych. Co z tego wynikło tym razem? Panie i panowie, czapki z głów - stary/nowy Opeth wrócił w wielkim stylu!

Rzut oka na okładkę wykonaną przez Travisa Smitha (odpowiedzialnego między innymi za grafiki do płyt Overkill, ostatniego albumu Persefone czy do płyt Redemption i Riverside). Na niej znajduje się  tryptyk wyjęty niczym ze średniowiecznego malarstwa. Trzy ikony przedstawiają różne obrazy. Na środkowym mamy siedzącą postać mogącą być Chrystusem, leżącą kobietę przywodzącą na myśl Marię Magdalenę i ptaka mogącym być Duchem Świętym, na lewym mamy bliżej nieokreśloną postać mogącą odzwierciedlać Szatana, w ziemi zaś mamy jakiegoś trupa; na prawym zaś obrazie widać kilka postaci, możliwe, że są to apostołowie, ale środkowa wygląda mi bardziej na Śmierć. Zatem po raz kolejny znalazły się na grafice motywy biblijne. Tu też nie ma wątpliwości, że prezentuje się świetnie. Uwagę zwraca zwłaszcza snop światła, mogący pochodzić od samego Boga, ale także jako żywo przywodzący na myśl film "Omen" w którym na zdjęciach pojawiała się linia, która wyznaczała czas i miejsce śmierci tej osoby, przy której się pojawiała. I do tego ten tytuł "Pale Communion" równie dwuznacznie igrający z death metalową stylistyką charakterystyczną dla wcześniejszego Opeth i niemal wyraźnym odniesieniem do kultury chrześcijańskiej i muzyki sakralno-religijnej. W każdym razie powinno dać to do myślenia. 

Na płycie znalazło się osiem utworów, znalazło się na niej nawet miejsce na długą prawie jedenastominutową kompozycję. Niecałe pięćdziesiąt sześć minut od Szwedów i tym razem jednak nie ma nic wspólnego z death metalem progresywnym, na którym ta grupa wyrosła i który współtworzyła. "Pale Communion" jest bowiem kontynuacją zarówno "Heritage" jak i debiutanckiego wspólnego projektu Akerfeldta z Wilsonem, Storm Corrosion. "Heritage" nie przypał mi do gustu, nawet dziś choć miło się go obecnie słucha uważam, że to najsłabsze dokonanie Opeth. Debiut Storm Corrosion mimo, że miał z tamtym albumem wiele wspólnego, podobał mi się dużo bardziej i nadal potrafi mnie zaskoczyć. Jak wygląda sytuacja z "Pale Communion"?

Już początek "Eternal Rains Will Come", który płytę otwiera jest zupełnie inny od tego co znalazło się na "Heritage". Stary doskonale znany Opeth spotyka w nim progresywną stylistykę lat 60 i 70, ale wreszcie można powiedzieć, że całość brzmi naprawdę przekonująco. Przepiękny klawisz, płynąca melodia i niezwykły klimat. Nie jest to Opeth do jakiego zostaliśmy przyzwyczajeni, ani Opeth z ostatniej płyty, tutaj Aekerfeldt wyraźnie przemyślał formułę i w pełni wykorzystał to, co najpiękniejsze było w tamtej muzyce i genialnie połączył ją z tym, co było w Opeth najdoskonalsze. Płynne przejście do "Cusp Of Eternity", który jako singiel niespecjalnie zachwycał, ale na pełnym albumie to jest po prostu szok. Mroczna melodia przewodnia, chciałoby się wręcz Toolowy szlif miesza się tutaj z gęstą, operowo-mszalną atmosferą. Po drugim utworze na "Heritage" miałem ochotę ciskać przekleństwami i po prostu z nudów umierałem, a tutaj od początku jestem po prostu zachwycony. Szkoda tylko, że na końcu musi się wyciszać.


Niesamowity jest także niemal jedenastominutowy "Moon Above, Sun Below". To Opeth z najlepszych płyt w najczystszej postaci, tylko bogato oprawiony nadającymi niezwykłego charakteru klawiszami i w całości pozbawiony growlowanych wokali. To jest wprost niezwykłe jak niesamowicie zmieniła się ich muzyka, jak kapitalnie udało się tu pogodzić to, co wypracowali z tym co zostało stworzone na długo przed nimi. Piękno, delikatność i melancholia łączy się tutaj z szybszymi, bogato zaaranżowanymi rozwinięciami, a solówki i brzmienie perkusji po prostu zapierają dech w piersiach. Niesamowicie jest też ten utwór zbudowany, od delikatnych gitarowych pociągnięć, mrocznych klawiszowych pasaży poprzez elementy jako żywo wyjęte z "Blackwater Park", aż po cięższe uderzenia, jednakże, co należy podkreślić, z death metalem nie mające absolutnie nic wspólnego. Gdy już wybrzmi, pojawia się kolejny niezwykły i przejmujący delikatny utwór, zatytułowany "Elysian Woes", który przypomina trochę to, co znalazło się na "Damnation', ale ponownie jakby połączone ze stylistyka Toola.

Także instrumentalny "Goblin" zaczyna się w sposób niezwykły. Pulsujący, kosmiczny klawisz i wietrzny klimat niemal wyjęty z pierwszej i drugiej płyty King Crimson, który fantastycznie się rozwija do coraz szybszych jazzujących obrotów. Tu już nie ma wątpliwości, że nowa płyta Opeth to dzieło wyjątkowe, a przecież dopiero zaczęła się jego druga połowa. Zaskoczeniem może również być akustyczny początek "River", który może przywodzić na myśl The Who z lat świetności. Delikatny, melancholijny szlif całości w kapitalny sposób pokazuje nie tylko wszechstronność szwedzkiej grupy, ale także jej geniusz. Proszę posłuchać jak kapitalnie wykorzystuje się tutaj klawisze, które najpierw wygrywają przebogate motywy znane z twórczości Wakemana, a następnie zaczynają się ścigać z gitarami, by po chwili przejść w mroczny, progresywny pasaż i finał mocno nawiązujący do dawnego Opeth.

"Voice of Treason" to utwór przedostatni. Tu także od początku jest niesamowicie. Filmowe, mroczne orkiestracje razem z perkusją wywołują kapitalne wrażenie. Tym zabiegiem buduje się atmosferę do kolejnego znakomitego mocniejszego wybuchu w którym rozpoznać można dawny Opeth. Jest delikatniej, ale należy to podkreślić, że nie próbuje się tutaj nikogo naśladować, tylko tworzy się, jak powiedziałem już wcześniej, nową jakość wokół swojej stylistyki i filtrowanej stylistyka lat 60 i 70. Ostatni na płycie kawałek zdaje się być trochę przekornie zatytułowany "Faith In Others", jakby Akerfeldt chciał powiedzieć fanom, że jeśli oczekują growli i cięższego grania to powinni poszukać innych zespołów, które zadowolą ich gusta. Ten otwiera smutny orkiestrowy motyw, po chwili dołącza do niego pochodowa perkusja, a od połowy motyw powtarzają gitary, rozwijając go do jeszcze mroczniejszych i jeszcze bardziej podniosłych fragmentów. To taki jakby hymn dla pokonanych, ale Opeth nie jest tym pokonanym. Przepiękny i przejmujący to utwór, cudnie wieńczący album, który naprawdę potrafi zachwycić.

"Heritage" był zbyt radykalnym zerwaniem z ciężkim death metalowym wizerunkiem. Tutaj jest inaczej. Opeth pokazuje tutaj wszystkie swoje oblicza: te ciężkie i mroczne, gdzieś jeszcze pachnące death metalem i te łagodne, liryczne, mocniej nastawione na klimat, a nawet eklektyzm. Tu dopiero nawiązania do lat 60 i 70 zyskują właściwą interpretację, nie starają się być kopią, nie są połączone ze sobą nieskładnie i chaotycznie, ale w sposób piękny i przejmujący, nie dosłowny, ale wyraźny. Światłość z okładki, padająca na ikony przepięknie oddaje zmianę i ewolucję szwedzkiej grupy. "Pale Communion" to płyta piękna i niezwykła, ale wszyscy Ci, którzy oczekują łojenia i ciężaru rodem z pierwszych płyt nie mają tutaj czego szukać. To album, w którym trzeba się rozsmakować i za każdym razem odkryje się w nim coś co poruszy duszę i przykuje uwagę na dłużej. Trzeba to powiedzieć jasno, głośno i wyraźnie: Dawny Opeth umarł, ale narodził się nowy... Ocena 9/10

2 komentarze:

  1. Zgadzam się z tą recenzją ;) Dla mnie "Pale Communion" jest lepszy nie tylko od "Heritage", ale od wszystkiego co grupa wcześniej nagrała. Te wszystkie growle i inne death metalowe patenty były w muzyce zespołu niepotrzebne, często psuły naprawdę dobre utwory. Choć najgorsze zawsze było takie niepotrzebne przedłużanie utworów, graniem przez trzy ostatnie minuty jednego riffu w kółko. Całe szczęście, że najnowszym albumie tego nie ma ;)

    Moja recenzja: http://pablosreviews.blogspot.com/2014/08/opeth-pale-communion-2014.html

    OdpowiedzUsuń