sobota, 12 listopada 2011

Jesienne Smuty Koncertowe: Tides From Nebula (10 XI 2011, Sfinks 700, Sopot)

Do napisania czegoś o Tides From Nebula zabierałem się kilkakrotnie i za każdym razem ponosiłem klęskę. Najpierw z trudem przyszło mi pokochanie tego instrumentalnego grania, później była próba napisania o najnowszej płycie „Earthshine”, następnie o debiutanckim krążku „Aura”. Wreszcie chciałem napisać o obu jednocześnie, powstał wstęp i pustka.
Postanowiłem wybrać się na koncert i nadal nie wiem jak o nich napisać – bo tego się po prostu nie da opisać. No, ale spróbujmy.

Przystawka I: Broken Betty

Przed każdym głównym daniem są przystawki, pierwszą było trójmiejskie trio Broken Betty grające southern/stoner rocka. Nie ma sensu rozpisywać się o każdym z kawałków, bo było to moje pierwsze zetknięcie z tym zespołem, ale także nic, nowego w tym gatunku zaprezentowane nie zostało. Występ chłopaków był bardzo udany i w porównaniu z Octopussy, które słyszałem kilka dni wcześniej znacznie lepszy i ciekawszy. Przede wszystkim za sprawą bardzo dobrego, wyważonego nagłośnienia. Perkusja nadawała tempo i tło, a gitary wygrywały swoje – czyli tak jak powinno być. Był wyczuwalny pustynny klimat, groove i to, czego brakowało mi w Octopussy – przestrzeń, zwolnienia do następnego uderzenia – te, w finałowym niemal dziesięciominutowym utworze były po prostu wspaniałe.
Mocną stroną Broken Betty jest także wokal basisty, który potrafił oczarować szorstkim głosem, krzykiem by po chwili zaśpiewać wolno, łagodnie i lirycznie. I oto w tej muzyce właśnie chodzi. Czystą przyjemnością było też patrzenie na bardzo dobrą technikę gry perkusisty.

Przystawka II: NAO

Drugą przystawką była warszawska formacja NAO, która zaprezentowała materiał ze swojej debiutanckiej płyty „Deprywacja Sensoryczna”. Zespół ten gra specyficzną mieszankę muzyki ekspyremntalnej z post rockiem i szeroko pojętą alternatywą. Dużym plusem na pewno był polskojęzyczny wokal – co już jest niemal rzadkością na polskim rynku fonograficznym, a muzycznie – cóż jak dla mnie jest trochę gorzej…
W każdym razie mnie ich granie nie poraziło – dłużyło się, było nieciekawe, a wokalistka sprawiała wrażenie ryby z trudem łapiącej powietrze na powierzchni – przynajmniej na początku. Słowa były kompletnie nie zrozumiałe, a kiedy zaczęły już być wyłapywalne, odniosłem wrażenie grafomańskiego bełkotu, który kiedyś zarzucano wszak łódzkiej Comie. Muzyka była pozbawiona emocji, a kompozycje były za długie – jeden numer potrafił brzmieć tak, jakby zawarte były w nim co najmniej trzy, albo cztery kawałki. Dziwna sprawa…
- Zagramy Wam trochę muzyki – powiedziała Edyta Glińska, wokalistka zespołu. Cóż, nie nazwałbym tego muzyką, przynajmniej przy pierwszym zetknięciu, miałem raczej bardzo mieszane uczucia, choć ludziom wokół się podobało. Nie skreślam tej grupy zupełnie, może się do nich przekonam, gdyż w zanadrzu mam jeszcze asa: ich debiutancką płytę – ale to już będzie inna historia i nie przeznaczona na mojego bloga – ale dla We Are From Poland.

Danie główne: Tides From Nebula

Zagrali prawie dwugodzinny koncert, grając utwory z obu swoich płyt. Gitarowe galopady i melancholijne pasaże, które raz po raz wybuchały w ekstatycznym tańcu emocji.
Tak jak napisałem na początku, nie wiem, po prostu nie wiem jak opisać swoje wrażenia; to, co widziałem i słyszałem jest nie do opisania. To była po prostu magia, metafizyka i ciężkie działa z bronią masowego rażenia emocjami, wytoczone przeciwko ludziom, którzy przyszli na ich koncert.
Spodziewałem się tego, ale jak przelać na papier to, co trzeba przeżyć samemu – wewnątrz siebie? Wielokrotnie udawało mi się to w mniejszym lub większym stopniu, ale tym razem nie potrafię. Było niesamowicie i pięknie – to chyba był najwspanialszy koncert mojego życia. Spróbuję oddać magię tego wydarzenia z pomocą kilku zdjęć:






Cóż jeszcze? Jesień trwa w najlepsze. A wraz z nią piękne przeżycia, zatopienia, odkrycia i uniesienia. A tego się właśnie oczekuje od tej pory roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz