niedziela, 14 sierpnia 2016

Rhys Chatham - The Bern Project (2010)


Rhys Chatham to z pewnością jeden z najbardziej zasłużonych kompozytorów pod względem wprowadzania gitary elektrycznej do świata muzyki poważnej. Dżentelmen ten czerpie obficie z języka muzyki minimalistycznej, post-minimalistycznej oraz nurtu totalizmu, a wspomniany instrument jest dla niego podstawowym medium, za pomocą którego przekazuje te idee. Praktycznie od samego początku swojej muzycznej edukacji i kariery związany był ze sceną awangardową - dość powiedzieć, że w początkach lat 70-tych był członkiem Theatre of Eternal Music, projektu eksperymentującego wówczas z dronem La Monte Younge'a, żywo przebiegała też jego współpraca z innym gigantem mariażu awangardowego rocka i muzyki poważnej, czyli Glennem Branca. Ale nie sposób też nie wspomnieć, że dużą inspiracją byli dla niego... The Ramones.

Obecnie najbardziej znany jest ze swoich monumentalnych kompozycji na orkiestry gitarowe, jak "An Angels Moves Too Fast To See", "A Secret Rose", czy, będący chyba ukoronowaniem tej części jego twórczości, "A Crimson Grail" (na 200 gitar elektrycznych, 16 gitar basowych oraz perkusję; w trakcie paryskiego festiwalu Nuit Blanche w 2005 roku kompozycję wykonano w składzie dwukrotnie większym). Oprócz bycia kompozytorem jest również aktywnym gitarzystą oraz trębaczem. Omawiany dziś album jest dość unikalnym zapisem sesji, którą odbył z Julianem Sartoriusem (perkusja), Mago Flueckiem (gitara basowa) oraz Beatem Unternahrerem (puzon) w Bernie. Unikalnym, bo wielogodzinna sesja nagraniowa posłużyła za materiał źródłowy dla nagrywającego ją na wielośladzie Reto Madera do utworzenia swoistego kolażu.

Mader spędził ponad 100 godzin na dobór odpowiednich nagrań, miksowanie, dogrywanie ozdobników, czy łączenie, częściowo bądź w całości, sekcji oryginalnie pochodzących z zupełnie innych fragmentów sesji - wszystko naturalnie w porozumieniu z Rhysem Chathamem. Efektem tej pracy jest wydany w 2010 roku przez Hinterzimmer Records "The Bern Project", album znacząco różniący się od orkiestrowych kompozycji Chathama, mający w sobie wiele więcej brudnego drone'u i noise rocka, który przez wielu porównywany jest do skomponowanego przez tego twórcę w latach 80-tych "Die Donnergotter". Opublikowanym rezultatem rzeźbienia Madera w materiale dostarczonym mu przez Chathama i spółkę jest 6 kompozycji, które łącznie trwają nieco ponad 40 minut. 




Jest to z pewnością album, na którym "trębacz Rhys" dominuje nad "gitarzystą Rhysem". Co prawda ten ostatni instrument się pojawia - szczególnie wyraźnie w przedostatniej kompozycji - ale zdecydowanie dominują tutaj instrumenty dęte. Chatham jako trębacz ma bardzo charakterystyczny styl, który odchodząc od dawniej preferowanej przez niego "przesterowanej trąbki" idzie w stronę drone'ów i minimalizmu, choć czasami ujawnia się też jego free jazzowa natura. Uwydatniona rola sekcji dętej towarzyszy nam zresztą przez niemal cały album - do pierwszej kompozycji, "War in Heaven", wprowadza nas długi, wysoki jak na ten instrument drone na didigeridoo, który służy Maderowi jako swoiste "centrum", wokół którego nieśpiesznie umiejscawia kolejne wchodzące instrumenty bądź niewielkie ozdobniki. Utwór ten staje się przez to bardzo ciekawym przykładem crescendo rocka zbudowanego na ciągnącym się długo dronie, który bardzo powoli rozpędza się wprowadzając subtelne zmiany i dodatki, które dopiero w dłuższej perspektywie zaczynają być zauważalne. Bardzo delikatnie ujmuje na dłuższej przestrzeni czasowej utworowi powietrza w zamian za zagęszczanie tekstur sonicznych, które po szóstej minucie tworzą już masywną ścianę dźwięku i nadal budują intensywność, która w punkcie kulminacyjnym jest zarazem subtelnie, jak i definitywnie rozwiązana. "War in Heaven" posiada dzięki tym zabiegom bardzo wyraźne uczucie wznoszenia się, co szczególnie wynika z coraz wyżej sięgającej dźwiękami sekcji dętej.

W centrum "A Rite For Samhain" stoi już gitara elektryczna, która zapewnia fundamentalną progresję akordów i drobne szkice melodii, przez co brzmi nieco jak wstęp do post-rockowego crescendo nigdy jednak do niego nie prowadząc - zupełnie, jakby miała odwrócić uwagę od tła, w którym brzęki i delikatne uderzenia instrumentów perkusyjnych żyją własnym życiem, jakby ignorując rytmikę progresji akordów. Stanowi to rodzaj spokojnego interludium do następnego utworu, "Scrying In Smoke", na własnych prawach jednak też intrygując, szczególnie pod koniec, dzięki zbudowaniu naprawdę ciekawych tekstur - wciąż nie jestem pewien, czy udało się wykreować coś takiego na sesji, czy to Mader podłożył "cofającą się" ścieżkę drugiej gitary.

"Scrying In Smoke" udaje się osiągnąć atmosferę bardzo zbliżoną do klimatów noir, jeśli te połączone by były z dubem. Dronujące dęciaki, głęboko pulsujący bas, niespieszna rytmika perkusji i okazjonalny "błyszczący" akord przywodzą na myśl tytułowy dym. Podobnie jak w "War in Heaven" utwór ten oparty jest na stopniowych zmianach, tym razem mniej w teksturach, a bardziej barwie brzmienia i dynamice - dęciaki zaczynają sięgać po wyższe dźwięki, bas głębokie pulsowanie porzuca na rzecz wibrującego klangu, perkusista zapewnia coraz bardziej zagęszczoną grę poprzez poszatkowane podziały rytmiczne. Konsekwentnie zwiększa się też głośność i zawziętość, z jaką muzycy grają. Wszystko to jest wyraźnie słyszalne, ale tak rozłożone w czasie, że skutkuje ogromną płynnością - co wyraźnie nawiązuje do koncepcji Steve'a Reicha dotyczącej procesów w muzyce, które powinny być uwydatnione i słyszalne dla odbiorcy. Wszystko to zostaje jednak ucięte i zastąpione sekcją skupioną tylko i wyłącznie na dronach na jakieś 4 minuty od końca tej niemal 12-minutowej kompozycji.



"My Lady of the Loir" jest kolejną chwilą wytchnienia, która jednak ponownie wykorzystana została do zaprezentowania ciekawego konceptu. W tym wypadku dochodzi do zderzenia się chaotycznych, niepokojących dźwięków instrumentów dętych oraz spokojnej, szybko samo rozwiązującej się progresji akordów na klawiszach, które razem zdają się tworzyć istotną dla estetyki totalizmu polirytmię. Nad tak zarysowanym fundamentem od połowy utworu zaczynają wznosić się malownicza trąbka Rhysa oraz puzon Unternahrera, których melodyjne frazy tym bardziej podkreślają ambiwalentność kompozycji, która dzięki temu w tym samym momencie jest niepokojąca oraz piękna.

"Is There A Life After Guitar Trio?" to swoisty hołd dla kompozycji Chathama "Guitar Trio", którą skomponował w 1977 roku, a która wnet stała się No Wave'owym klasykiem. Użyto zasadniczo tej samej struktury oraz "motywu" przewodniego, choć zmiany instrumentalne sprawiły, że niemożliwe było uzyskanie tego samego efektu, co w wykonaniach oryginalnych (w których podstawową rolę miały "obijające" się o siebie alikwoty z trzech różnych gitar grających ten sam motyw i przeplatające się, oparte na ósemkach, szesnastkach i tremolo improwizowane przez uczestników rytmy), ale to unikalne, uboższe o opisany element ujęcie wcale nie przyczyniło się do pogrzebania tego utworu - wręcz przeciwnie. "Is There Life After Guitar Trio?" okazuje się być niesamowicie intrygującym połączeniem krautrocka, post-rocka i instrumentów dętych, które porywa intensywnością i energią udowadniając, że przesterowana gitara zamiast brzmienia czystego to tylko zabieg opcjonalny w muzyce rockowej.

Na koniec Mader serwuje nam prawdziwego, pozszywanego niesamowicie grubymi nićmi potworka, jakim jest "Under the Petals of the Rose", który każe mi się zastanawiać, czy nie bawiono się przy nim technikami aleatoryzmu. A może to moje intuicje są niewłaściwe i coś takiego stało się na sesji, a Marer tylko puszczając oko do słuchacza dołączył tam nagranie zapewniającej owację publiczności. Nie zaprzeczę jednak, że swoisty chaos dźwiękowy, który w tej kompozycji się odbywa brzmi tak karykaturalnie i komicznie, że nie byłem w stanie się przy nim nie uśmiechnąć i jeśli taki był cel Marera - to zdecydowanie mu się udało.

Jeśli kogoś przeraża, że "The Bern Project" to wypadkowa "kolażowej" studyjnej obróbki sesji nagraniowej, na której bawiono się z dronem, współczesną muzyką awangardową, noise rockiem i totalizmem, to uspokajam - pomimo połączenia tych wszystkich elementów to wciąż jest zaskakująco przystępna muzyka, która nie wymaga od słuchacza dyplomu z teorii muzyki. Potrzebne jest skupienie i koncentracja, to prawda, ale "The Bern Project" wynagradza to z nawiązką - jest coś naprawdę niesamowicie satysfakcjonującego w nasłuchiwaniu zmian i progresji, jakie zachodzą w materiale dźwiękowym i wyszukiwaniu wszelkich ozdobników i ornamentacji, które dzieją się gdzieś na peryferiach osadzonych w centrum drone'ów. Ocena: 9/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz