Niechaj nikogo nie zmyli pełna ognia grafika okładkowa z dwoma diabłami obejmującymi logo grupy. Próżno bowiem szukać tutaj heavy metalu spod znaku Flotsam And Jetsam - a takie skojarzenie przychodzi jako pierwsze - czy ciężkich, gitarowych riffów. ProAge na swoim najnowszym albumie, proponuje zgoła odmienny muzyczny świat...
Czwarty album studyjny grupy ProAge został wydany przez Prog Metal Rock Promotion i objęty patronatem medialnym LupusUnleashed. Tym samym jest to dla mnie kolejne małe odkrycie, bo nie miałem wcześniej styczności z muzyką tego zespołu. ProAge istnieje od 1985 roku, choć jako oficjalną datę powstania grupy podają rok reaktywacji, czyli 2008. Grupa posiada na swoim koncie dwie epki ("Szary szkielet drzew" z 2011 roku oraz "Odbycie szaleństwa" z 2015 roku), a także pełnometrażowe płyty studyjne (debiutancki "Odmienny stan rzeczywistości z 2017, który został również zarejestrowany i osobno wydany w wersji anglojęzycznej jako "A Different State Of Reality"; "MPD" z 2019, wydany w analogiczny sposób oraz zeszłoroczny "Czwarty wymiar", który również został nagrany i wydany osobno w wersji anglojęzycznej jako "4th Dimension"). Najnowszy, pojawia się szybko, bo w rok od poprzednika i w nieco innej aniżeli dotychczas miało to miejsce formule, bo jako jedno wydawnictwo. W wydaniu przygotowanym przez PMRP znajdziemy bowiem od razu dwie wersje albumu - polską i angielską. Poza innymi pod względem językowym tekstami nie różnią się one między sobą szczególnie znacząco, dlatego skupię się na jednej wersji - w tym wypadku polskiej - a następnie odniosę do drugiej czyli anglojęzycznej.
Zarejestrowana wyłącznie za pomocą akustycznego instrumentarium, a do tego wszystkiego na setkę, płycie znalazło się osiem numerów o łącznym czasie trwania niespełna trzydziestu ośmiu minut z sekundami. Oczywiście, jeśli doliczyć do tego równorzędną zawartość drugiej wersji albumu, czas ten znacząco się wydłuży, ale jakość i radość z obcowania z dźwiękami proponowanymi przez ProAge będzie bardzo podobna. Jak zaznaczyłem wcześniej, przyjrzę się i przysłucham jednej z wersji - polskiej, a następnie porównam do drugiej - angielskiej. Wpierw jednak trzeba na chwilę zostać przy okładce, która zdaje się być nieco myląca. Ogień, diabły i akustyczne okołoprogresywne granie? Dopiero po rozpakowaniu płyty można się na kartoniku z książeczką (zawierającą polskie i angielskie wersje tekstów) doczytać o co tak naprawdę chodzi. Adnotację napisano po angielsku, więc pozwolę ją sobie przytoczyć, tłumacząc:
Gdzieś tam, znajduje się miejsce zwane Coelum (Niebo). Wszyscy o nim śnią, zarówno wierzący, jak i ateiści. Możesz w nim zostać podczas swojego życia, ale również po swojej śmierci. Nie wszystkie ścieżki do niego prowadzą, ale jest tam również tajemnicze przejście zwane Czyśćcem.
Płytę zaczyna "Odium", który od początku zaskakuje akustycznym, ale jednocześnie dość potężnym brzmieniem. Za sprawą perkusji oraz żeńskiego chórku uzyskano fantastyczną głębię. Znakomicie wypada tutaj także poetycki kojarzący się trochę z Grzegorzem Turnauem tekst śpiewany przez ciekawy pod względem barwy głos Mariusza Filoska. Zaskakujący jest tutaj lekko jazzujący kontrast oparty na pianinowym solo, które płynnie przechodzi w cudne solo na melodyjnym saksofonie. Jako drugi na albumie znalazł się "Incestus", równie fascynujący numer o pięknym początku w którym razem z perkusją wiedzie prym saksofon oraz wyraźny bas. Utwór ten jest odrobinę cięższy, szybszy i gęstszy od poprzednika, a przy tym nieco paradoksalnie bardziej przebojowy - zwłaszcza w momencie wejścia wokalu. Może on nawet, zwłaszcza pod względem refrenu, nieco kojarzyć się z brzmieniem HellHaven. Ponownie też cudne są tutaj solówki, zarówno saksofonowa, jak i finałowa gitarowo-pianininowa. Aż szkoda, że w tym ostatnim fragmencie nie następuje jeszcze ostrzejsze wejście i rozbudowanie motywu w cięższe granie. Na trzeciej pozycji znalazł się bardzo udany utwór zatytułowany "Lilith". Ponownie pięknie oparty na pianinie i saksofonie oraz pachnącym trochę teatralnością rodem z twórczości HellHaven. Nad całością unosi się też trochę mistyczny, folkowy duch, choć nie jestem pewien, czy Lilith z utworu jest tę samą co w żydowskim folklorze i w Biblii.
Numer czwarty o tytule "Superbia" po dość ciemnym tempie poprzednika, jest szybsze i cieplejsze, jednak i tym razem wszystko rozgrywa się na świetnym akustycznym brzmieniu. Nie oznacza to jednak, że nie jest intensywnie, bo choć nie ma tu ani jednego elektrycznego dźwięku, jest to także jeden z ostrzejszych numerów na płycie. Znakomita jest tutaj także instrumentalna puenta utworu ze świetną kaskadą i finałową, mocną solówką na saksofonie. Perełką jest utwór pod tytułem "Sine Sodo Doloris", które ponownie zachwyca przebojowym, nieco teatralnym brzmieniem jakby wyjętym z twórczości i pomysłów HellHaven, choć bez orientalizmów i pomyślanym nieco inaczej. Ze skojarzeń przyjść może także poetycka stylistyka wczesnej Budki Suflera. I tylko szkoda, że dość szybko się kończy i nie ma tutaj jeszcze chociaż paru minut instrumentalnego rozbudowania wątków i melodyjnego charakteru kompozycji. Jednym z ostrzejszych i szybszych numerów na albumie jest znakomity, bardzo przebojowy "Pigier" gdzie przyjść mogą podobne skojarzenia co poprzednio. Szybkie, energetyczne i jednocześnie dość niepokojące tempo wpada w ucho i nie chce wyjść - jeśli złapiecie się na nuceniu melodii z tego numeru, to znaczy że wszedł dobrze. A to wszakże najlepsza rekomendacja.
Przedostatnią pozycję okupuje "Nihil" ze znakomitym nieco ciemniejszym riffingiem i ponownie dość niepokojącym klimatem całości. Ponownie też mogą przyjść skojarzenia ze wczesną, może nawet obecną Budką Suflera, a i nie znów nie można odmówić temu kawałkowi przebojowości. Do kompletu kolejna świetna saksofonowa solówka, która płynnie przechodzi w znakomity pianinowy motyw powtarzający główną melodię i przywodząc na myśl ragtime. Cudeńko. Najdłuższy, finałowy numer na płycie nosi tytuł "Nebula" i jest też najbardziej rozbudowaną kompozycją. Smutny, pianinowo-saksofonowy wstęp, przechodzi w deszczowe, delikatne i lekko jazzujące budowanie napięcia. Fantastycznie został tutaj oddany z jednej strony dość smutny, ponury klimat, który z drugiej jednocześnie łączy się z bardzo przyjemnym, ciepłym brzmieniem. Te tropy szczególnie słychać w kapitalnej środkowej partii instrumentalnej, która może przywodzić na myśl akustyczną wersję "Zenitha" Macieja Mellera, by na końcu jeszcze mocniej nawiązać do klasyki jazzu w rodzaju piosenkowych numerów Jobima czy twórczości Billa Evansa.
Jak na tym tle wypada wersja anglojęzyczna? Równie niesamowicie. Jest to o tyle ciekawe, iż warstwa muzyczna jest identyczna z tą polską, ale angielskie teksty, które zostały znakomicie przełożone przez Adama Zadrę, nieco zmieniają odbiór płyty. W wersji angielskiej już od pierwszego numeru słychać bardziej ponure tony, a sam śpiew w nich jest odrobinę niższy i ciemniejszy. Bardzo podoba mi się też to, że liryki nie zostały przełożone słowo w słowo, a niektóre fragmenty zyskały odrobinę inne wydźwięki i znaczenia, które zdają się nawet jeszcze mocniej dopełniać ich poetycki, nieoczywisty, a przy tym dość gęsty tematycznie charakter. Pod względem muzycznym skojarzenia będą też tożsame z tymi, które wypunktowałem wcześniej (może nawet z dodatkowym uwzględnieniem Riverside i odrobiny brzmienia z ich krążka zatytułowanego "Wasteland"), jednakże pojawią się także nowe. Anglojęzyczne wersje z racji nieco ciemniejszego tonażu i odrobinę innego wokalu (zachowującego jednak w perfekcyjny linie wokalne z polskiej wersji) mogą też mocniej zbliżać się brzmieniowo i pod względem ładunku emocjonalnego do piosenek i twórczości Boba Dylana, Toma Waitsa, Nicka Cave'a czy solowej dyskografii Damiana Wilsona. Piękna sprawa.
Ocena: Pełnia |
* Nie jestem jednak pewien, czy tym razem się oto pokuszę.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Prog Metal Rock Promotion. \
Album został objęty naszym patronatem medialnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz