środa, 31 sierpnia 2011

Relacja po fińsku: Driller, Bob Malmström, Profane Omen (Rockz, 29 VIII 2011)


Jak mówi znane powiedzenie: Polak – Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki. W przypadku koncertu, który odbył się w ostatni poniedziałek sierpnia (i zarazem wakacji) w gdyńskim Rockzie, należałoby jednak powiedzieć: Polak – Fin dwa bratanki i do grania i do szklanki. Rzadko też ma okazje się gościć w Polsce, a zwłaszcza w Trójmieście i w klubie innym niż Ucho, zespoły zagraniczne, zwłaszcza te nieznane szerokiej publiczności, młode i istniejące od niedawna. Grupy fińskie zagrały razem z gdyńskim Drillerem i był to ich jedyny występ w Polsce – wydarzenie zatem nietuzinkowe.
Zanim powiem jak przebiegł koncert i wyłuszczę swoje spostrzeżenia, należy powiedzieć słów kilka o naszych fińskich gościach, czyli o grupie Bob Malmström i zespole Profane Omen.

Ten pierwszy powstał w 2010 roku jako reakcja na standardy i system, zgodnie z założeniami punkowymi. Nie chodzi jednak muzykom o biedę, zło i jaki system jest niesprawiedliwy, a o założenia wypływające z czystej radości życia, pozytywnego myślenia i hedonizmu.
Czego życzą swoim potencjalnym słuchaczom i fanom? Niech deszcz Don Perignion leje się z nieba, piękne dziewczyny tańczą przed Wami, wypasione bryki mkną ulicami prowadzone przez Was, a nie obok Was, a dobra materialne nigdy się nie kończą. – czytamy na stronie internetowej. – Jesteśmy jedynymi i niekwestionowanymi twórcami i królami borgarcore („burżuazyjny” core – gatunek muzyczny będący odmianą muzyki core’owej wymyślony przez Finów propagujący hedonistyczny, wystawny i bogaty tryb życia, często nowobogacki).
Celem zespołu jest stworzenie lepszego jutra, takiego w którym każdy uśmiecha się, z byle powodu. Ten niezwykle radosny i spontaniczny zespół składa się z czterech pozytywnie zakręconych muzyków: wokalisty Carolusa Aminoffa, basisty Carla Johana Langenskiölda, gitarzysty Olofa Palména i perkusisty Wilhelma Wahlroosa. Ubierają się w eleganckie garnitury (gitarzysta i wokalista), basista wygląda jak kapitan superluksusowego statku pasażerskiego (z rodzaju tych, które przybijają od czasu do czasu do Nabrzeża Prezydenckiego) a perkusista nosi drogie spodnie i eleganckie sweterki. Wszyscy czterej zarażają optymizmem i nieskończoną energią i radością życia.

Drugi powstał w 1999 roku z inicjatywy gitarzysty Janne Tolonena, perkusisty Länä Varjola, basisty Jukka Keisala i gitarzysty Bönde Pöllänen. Do zespołu dołączył wokalista Jules Näveri. Grający melodyjny heavy metal zespół nagrał w 2000 roku demo zatytułowane po prostu „Profane Omen”, a pod koniec tego samego roku kolejne „Bittersweet Omen”. W tym samym czasie odchodzi z grupy Pöllänen, który zostaje zastąpiony przez Williami Kurki’ego.
Początek 2001 roku przynosi trzecie demo zatytułowane „Fuck the Beast”, również w tym roku pojawia się kolejne wydawnictwo „Load Of Lead”. Z końcem roku 2001 z grupy odchodzą fundatorzy Tolonen i Varloja, którzy zostali zastąpieni przez perkusistę Mika Tanttu i gitarzystę Anti Kokkonen’a. Latem 2002 roku wydają swój pierwszy oficjalny materiał – epkę „Label Of Black”. Latem 2003 roku dochodzi do kolejnej zmiany w składzie: odchodzi dotychczasowy basista, a jego miejsce zajmuje Tompa Saarenketo, a w 2005 zaś zespół rozstaje się z perkusistą Tanttu, którego zastąpił Samuli Mikkonen. W tym składzie grupa gra do dnia dzisiejszego.
W sierpniu 2006 roku zespół nagrywa swój debiutancki album „Beaten Into Submission”. W 2009 powstaje kolejny album „Inherit the Void, a w międzyczasie zostaje wydana kompilacja utworów z dymówek i epek pod zbiorczym tytułem „The Past”. Premiera trzeciego pełnowymiarowego krążka grupy Profane Omen „Destroy” według strony internetowej to 28 września.

Koncert? Ciekawa sprawa w sumie. Pierwszy grał „nasz” Driller. Jakiś czas temu dość mocno pojechałem po tym zespole i chyba trochę niesłusznie. Gdyby ktoś mnie zapytał jak zagrali chłopacy z Drillera na pewno nie powiedziałbym, że tak samo jak zawsze (w domyśle chujowo). To, co pokazali na tym koncercie przerasta po prostu wszelkie pojęcie. Ten zespół dopiero na tym koncercie brzmiał i to nie jak podrzędny, garażowy zespół, który dorwał się do grania, tylko jak czołg, który bezlitośnie miażdży na swojej drodze wszystko, co napotka.
Częściowo nagłośnieni sprzętem własnym, a częściowo fińskim pokazali chłopacy pełnię swoich możliwości. Pokazali też Finom, że my Polacy tez gramy zajebistą muzykę.
Perkusja grała, gitary grały, nawet wokal wypadł jakoś zupełnie inaczej, nader ciekawiej niż poprzednio. Utwory? Własne i covery, jak zawsze, ale zagrane ostrzej, ciężej i mocniej – i w dodatku bardzo przyjemnie dla ucha. Odtwórcze? Na pewno, ale podane świeżo i przystępnie – Driller to kapitalny zespół do rozkręcania towarzycha pod sceną, po prostu do świetnej zabawy i niepozbawiony energii.

Drugim zespołem, który zagrał tego wieczora był Bob Malmström. Występ, poprzedzony fińskim hymnem narodowym, rozpoczęły potężne uderzenia riffów gitarowych i łomot perkusji. Hedonistyczna i energetyczna muzyka Finów wlewała się do uszu świetnym (ewidentnie fińskim – niesamowitym, magicznym i klarownym) brzmieniem.
O czym były (i są) piosenki nie wiem, fińskiego nie znam, ale nawiązali (zwłaszcza fantastyczny, naturalnie growlujący i screamujący, wokalista) kapitalną interakcję z publicznością, zwłaszcza z tymi, którzy pod sceną oddawali się pogowaniu. Każdy utwór był krótko omówiony i przedstawiony, a my odpłacaliśmy uczeniem Finów „polskich” słów w rodzaju: „napierdalać” i „kurwa” – piękny przykład doprawdy. Carolus z nieukrywaną radością jednak wypowiadał słowo „kurwa”, a na „napierdalać” odpowiedział ze zdziwieniem łamaną angielszczyzną: Napierdalać? I don’t really know what does it mean, but all right. (Napierdalać? Naprawdę nie wiem, co mają te słowa oznaczać, ale niech będzie). I napierdalali równo, że aż miło. Niezwykle energetyczna i zaprawdę hedonistyczna dawka ciężkich brzmień Finów dobiegła końca (utwory króciuchne, ale intensywne). Bardzo sympatycznie się mi gadało z Carolusem i kupiłem nawet ich debiutancki album, składający się z trzech numerów i bagatela tylko ośmiu minut (! - pięknie wydana płytka z małą, ale równie intensywną dawką muzyki – pełnowymiarowa w każdym razie może nie jest, ale cieszy równie wspaniale jak koncert grupy i stanowi obok wspomnień super pamiątkę). Jako pierwsi mieliśmy też okazję usłyszeć najnowszy kawałek grupy "Tala svenska eller dö".

Jako trzeci, a zarazem ostatni wystąpił Profane Omen. Grający specyficzną mieszankę death, black, groove i thrash metalu zespół szczerze mówiąc nie powalił mnie. Brzmiał rewelacyjnie i to, co było grane również było bardzo przyjemne dla ucha, ale było kompletnie nie odkrywcze. Wszystko już gdzieś było. Nie, nie było nudne, tylko po prostu skądś znane.
Najbardziej podobał mi się wokal Julesa Näveri’ego, który dysponuje niezwykłą skalą głosu – od łagodnych, spokojnych i szeptanych wokaliz po najróżniejsze odmiany growlu i screamu. Również i on podchwycił w mig słowo „kurwa”, które nawet przetłumaczył na fiński (w słowniku znalazłem słowo „huora”, ale kumpel twierdzi, że to było coś na „p”).

Wieczór był to niezwykły i magiczny. Był to chyba jeden z najwspanialszych koncertów w moim życiu, a na pewno jeden z najlepszych w tym roku. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie Driller. Ten zespół tak właśnie powinien brzmieć i życzę im, aby dobrą tendencję udało się utrzymać (a obawiam się, że na kolejnym koncercie znów wyjdzie słabizna). Strasznie mnie denerwuje jednak zielone światło i dym, jakim Driller okrasza swoje występy - kompletnie nic nie widać, ale skoro to część scenicznego wizerunku, niech będzie. Zainteresował i poraził Bob Malmström, Profane Omen z kolei nie, ale nie pozostawił jakiś totalnie negatywnych wrażeń. Oba są warte uwagi dla wszystkich ciekawych nie tyle nowości, ile kolejnych świetnych zespołów z mroźnej Skandynawii. Ja jednak pewnie z niecierpliwością będę śledził karierę Malmströma.
Zadziwił mnie też fakt, że w tak małym klubie jakim jest Rockz, w którym zwykle jest tak marny dźwięk, wszystko brzmiało potężnie i soczyście. Kapitalnie też z klimatem, a zwłaszcza z twórczością Profane Omen współgrały powieszone na ścianach intrygujące, mroczne prace malarskie.
Cóż jeszcze? Więcej takich fantastycznych koncertów, więcej niespodzianek w postaci zespołów z zza granicy (nie tylko z północy) i jeśli w Rockzie, to tylko tak nagłośnionych, jak w ów deszczowy, mroczny, ale i radosny poniedziałek.

Wypowiedzi w tłumaczeniu własnym. Jeśli słowa są zmienione, ogólny sens został zachowany.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

The Brew – The Third Floor (2011)


Jeszcze nie tak dawno był kwiecień i po raz czwarty gościliśmy The Brew w Gdyni. Jeszcze nie tak dawno Jason Barwick zapowiadał, że na jesień szykują nową płytę. Czego spodziewać się po nowej płycie The Brew – tego samego w sumie. Ale i niezupełnie tego samego.
Oto świerszcze znów zaczęły wygrywać swoje tęskne skrzypcowe melodie, a z drzew zaczęły zlatywać pierwsze kasztany. Nadeszła jesień? Już? To niemożliwe… patrzymy w kalendarz – kalendarzowe lato jeszcze trwa, ale jesień w tym roku przyszła szybciej. Najnowsza, czwarta, a trzecia oficjalna płyta The Brew jest najlepszym tego dowodem. To bardzo jesienna, melancholijna płyta i zupełnie inna od swoich poprzedniczek.

Spojrzenie na okładkę już daje pewne wyobrażenie z jakim będziemy mieli materiałem do czynienia. Z okładki nie wita nas karta z roześmianym dżokerem, ani widok kolorowych ubrań z lat 60 i 70. Oto mamy przed oczami pokój hotelowy. Pokój numer 301 na trzecim piętrze przedstawia siedzącego na łóżku chłopca, który włącza telewizor a na nim pali się trójkątne logo zespołu, powyżej na ścianie ktoś wypisał nazwę grupy. I jeszcze widok za oknem. Ten nie należy do optymistycznych – płonące wieżowce i chmura ognia…
Jaka to płyta sądząc po okładce? Znamienny tytuł symbolizuje zapewne fakt, że panowie nieprzerwanie od trzech lat koncertują, znajdując zaledwie chwilę czasu na to by odpocząć, czy nagrać jakiś nowy kawałek. Okładka sugeruje też dojrzałość, naturalnie przypomina ona trochę dziecięcy rysunek, ale zwłaszcza widok za oknem silnie kontrastuje z całością – smutek, melancholia… I jeszcze nasuwa się inne skojarzenie – trzecie piętro, czyli trzecia płyta, a także nowy poziom. Coś innego w stosunku do zadziornych i przebojowych utworów z dwóch poprzednich albumów. Czy jest tak rzeczywiście? Przysłuchajmy się:

Płytę otwiera utwór „The Sirens Of War”. Uderzenia perkusji, mroczne riff, który po chwili przyspiesza, by zwolnić na wokal Jasona. Dobrze słyszalny wibrujący bas. Czym pachnie ten utwór? U2… tak właśnie – kłaniają się płyty „Achtung Baby!” i „Zooropa”.
Drugi jest kawałek „Six Dead” – bujające wejście z bardzo interesującym riffem i znów zwolnienie na wokal. Też jakoś tak pachnie jakby lata 60 i 70 poszły w odstawkę – no dobrze, znamiona poczciwych Zepów da się wyczuć, ale jednak coś jest inaczej.
Trójka to „Reached the Sky” – zaczyna się znajomo, ale to zmyła. Utwór odrobinę przyspiesza, całość jednak jest dość wolna jak na The Brew nawet bardzo.
Zapach? The Who, troszkę Zeppelinów, Beatlesi i… U2.
Czwórka: akustyczna i smutna ballada „See You Once Again”. U2 jako żywo… Jason po prostu śpiewa jak Bono i to nie wrzuta, bo głos ma niesamowity i poruszający. Przy okazji inspiracje mieszają się trochę znów z Zeppelinami. Przepiękny to i jakże inny utwór, od tych do których The Brew nas przyzwyczaiło.
Przyspieszamy w piątce noszącej tytuł „Master and the Puppeteer”. Bardzo interesujący riff, przebojowość i… U2 znów się kłania, a nie jak mógłby sugerować tytuł ukłon w stronę Metallici. Tym razem jednak bliżej jest płytom „October” i „The Joshua Tree” – majstersztyk.
Numer szósty to kawałek tytułowy. Znów trochę wolniej i smutniej. Znów trochę znajomo. Skojarzenia: słuchając przejmującego tekstu: Oto jesteśmy na trzecim piętrze/Noszę w sobie nieznany lęk/Wpełzający przez drzwi (coś w ten deseń w każdym razie) pachnie Garym Moore’m przefiltrowanym przez dodatkowe szufladki – majstersztyk. Zamykam oczy i odpływam daleko stąd…
Siedem: „Piper of the Greed”. Ostrzej i szybciej, przebojowo. Znów trochę jak z U2 (Hendrixa i Zeppelinów na tej płycie jakoś mniej).
Ósme są „karmazynowe przejrzyste krople deszczu” czyli „Crimson Crystal Raindrops”.
Kolejny znacznie wolniejszy i spokojniejszy utwór. Wyłaniające się z mgły dźwięki, delikatne uderzenia talerzy, kaczka, bas… całość delikatnie narasta… Jason zaczyna wypowiadać słowa niczym Morrison. The Doors zmieszany z Hawkwindem? Przyspieszenie w stylu Zeppelinowskich mostów w improwizacjach i pasaż przywodzący na myśl naszą Ściankę, a mi osobiście nawet dokonania nieistniejącego już zespołu mojego kuzyna Koloni Postęp… i zwolnienie… cudo!
Dziewiątka to najkrótszy na płycie kawałek noszący tytuł „Hard Times”. Sama akustyczna gitara i wokal. Zeppelini – a jakże… Jason dosłownie przypomina w tym utworze samego Roberta Planta z czasów świetności.
Kolejne przebojowe przyspieszenie następuje w szybkim „Imogen Molly”. I znów trochę jak… z U2. Skojarzyło mi się tez trochę z The Who.
I ostatni, jedenasty wolniejszy i znów smutniejszy „Let It Back” – tytularnie nawiązujący do Beatlesów, jednak muzycznie bliższy znów do U2 zwłaszcza, jeśli wsłuchać się w wokal Jasona i drugą część utworu. Majstersztyk, który kończy się po około pięciu minutach.
Ale licznik dalej bije… cisza… a po niej – tym razem króciutkie solo Kurtisa na bębnach (to, że bębnić potrafi wiemy nie od dziś i każdy kto widział młodego Smitha w akcji ten „wie”, ale nie zmienia to faktu, że zawsze przyjemnie usłyszeć jego wyczyny). Nieco ponad czterdzieści pięć minut… puszczamy jeszcze raz…

Podsumowując, panowie zaskoczyli i to bardzo. To nie jest ten sam zespół, ani powtórka z poprzednich płyt. Jest ogromny postęp nie tylko, jeśli chodzi o kwestie kompozycyjne czy techniczne, ale także klimatu. Na tej płycie znacznie mniej miejsca na przebojowe killery, a więcej na płynące i smutne utwory. Tym razem, jak na ostatnim koncercie, Tim daje tylko basowe tło, oddając przewodnią rolę swojemu synowi i Jasonowi, który na tej płycie pokazuje swoją liryczną i emocjonalną stronę. Wokal jest dużo smutniejszy i wypływający z głębi duszy, znacznie mniej pozwala sobie Barwick na zadziorne zaznaczanie końcówek. Czasami brakuje jakiś klawiszowych (hammondowych) wstawek, ale nie wymagając za dużo i tak cieszymy się z tego, co jest – zawsze byli triem i niech tak będzie, dodatkowy instrument właściwie nie jest potrzebny, wiele mógłby też zepsuć, a radzą sobie wyśmienicie. Nie spodziewałem się tak pięknej i zaskakującej płyty – poprzeczka została postawiona wysoko i mam nadzieję, że będą w stanie ją przekroczyć, że ta płyta nie jest jakimś (odpukać) tajemniczym pożegnaniem.
Rok dwóch tysięcy jesieni się kończy, choć jesień dopiero się zaczyna, a jeśli tak zaczyna się jesień to dla mnie może trwać przez cały rok. 8/10

piątek, 26 sierpnia 2011

A Pale Horse Named Death – And Hell Will Follow Me (2011)


Nieoczekiwana śmierć Petera Steela, wokalisty i lidera Type-O-Negative zapewne dla wielu była ciosem. Świadomość, że niektóre zespoły już nigdy nie nagrają płyty, już nigdy nie zagrają koncertu z powodu śmierci jednego z członków i w dodatku członka niezwykle ważnego i stanowiącego filar grupy jest straszna. Ale na szczęście pozostają nagrania.
Któż nie zna (wstyd dla tych, którzy nie znają tej płyty) genialnej i wzorcowej dla metalu gotyckiego „Bloody Kisses”? Wydawać by się mogło, że równie magicznej płyty już się nie da nagrać. Wydawać by się mogło, że rozwiązane Type-O-Negative to już przeszłość. I w zasadzie tak jest. Czy też raczej tak było. Niedawno wydana debiutancka płyta grupy A Pale Horse Named Death dorównuje kultowemu poprzednikowi i dosłownie wgniata w fotel.

Wspomniałem o T-O-N nie bez powodu. Były perkusista tegoż, grający na gitarze i śpiewający Sal Abruscato i gitarzysta Matt Brown z zespołu Seventh Void postanowili założyć projekt łączący w sobie doom, stoner i gothic metal. Chemia, która się między nami zawiązała jest raczej niespotykana w dzisiejszym światku muzycznym. – mówi Abruscato. – Jesteśmy morderczą, złą i mroczną stroną samych Beatlesów – Lennona i Macartney’a. I coś w tym jest… Do dwu osobowego projektu dołączyli następujący muzycy (uczestniczący podczas nagrań i występujących w czasie koncertów):
Bobby Hampel (Biohazard) na gitarze, John Kelly (T-O-N, Seventh Void) na perkusji oraz Eric Morgan. W czasie nagrań uczestniczył też saksofonista Ulrich Krieger, grający przeważnie u Lou Reeda (tego samego, który ma wydać płytę z Metallicą).
Cóż, przyjrzyjmy się i przysłuchajmy tej niezwykłej płycie:

Okładka: na ciemnym, szarym tle widzimy koński szkielet taplający się w bajorku, nad nim zataczające szerokie kręgi kruki, wrony i sępy… prostymi, czytelnymi literkami u góry nazwa zespołu, a u dołu nazwa płyty. Nic dodać nic ująć – już czuć duszny, mroczny klimat kompozycji zawartych na płycie. Zachęceni, a jestem przekonany, że większość zaciekawi już sama właśnie okładka stworzona przez Sama Shearona (Rob Zombie, Fear Factory, Craddle Of Filth), włączmy płytę…

Utwór tytułowy, który otwiera płytę to nic innego jak introdukcja. Przez głowę cwałuje sapiący koń, który zatrzymawszy się złowrogo rży, niemal widzimy jak podnosi się i kopytami wali nas między oczy. Płynne przejście do perkusyjnego wejścia kawałka „As Black As My Heart” i na to dochodzą riffy gitar – jedne płynące unoszące się w przestrzeni, drugie mroczne i ciemne. Wolne pochodowe, stonerowe tempo i doomowe pasaże, wietrzny niski wokal, przywodzący na myśl Hetfielda z okresu eksperymentów na płytach „Load” i „Re-Load”. Numer trzy: „To Die In Your Arms” zaczyna się od uderzenia gitar i perkusji. Przestrzeń i mrok. Stonerowy klimat… wszędzie ta pustynia, gorąc i szkielety ofiar… cudowna, chłodna ballada przywodząca na myśl grafiki i malarstwo Beksińskiego i twórczość Leśmiana? A czemu nie… Cztery: „Heroin Train” – pędząca stoner metalowa kompozycja, melodyjna i przebojowa, a jednocześnie nadal dość wolna. Pachnie Black Sabbath, Ozzym albo Black Label Society? Tak!!! Pięć: „Devil In The Closet” – wyłaniający się mroczny ton gitar, ciężki, ale wolny riff. Znów ten płynący mroczny stoner, duch Black Sabbath, coś z Metallici ze wspomnianego okresu – majstersztyk.
Szósteczka: „Cracks In The Walls” – mroczna, pozytywkowa melodia akustycznej gitary i ostre wejście kolejnych gitar i perkusji, zwolnienie, smutny i duszny klimat. Czy nie pachnie ten kawałek Rolling Stonesami i utworem „Paint It Black”? Absolutna rewelacja!!!
Trwająca dwie minuty z sekundami miniaturka „Bad Dream” to numer siedem. Wiatr, krzyki kolejnych spoconych ze strachu osób wyrywanych z niespokojnego snu, deszcz, drownująca gitara i odbijająca się perka, wycie wilkołaka… - ukłon w stronę Type-O-Negative i „Bloody Kisses”? Na pewno. XIII Stoleti? Tak!!!!
Osiem: „Bath In My Blood (Schizoprenia In Me” to pędząca stonerowa miniaturka (dwie i pół minuty). Przywodząca mi na myśl trochę twórczość grupy Dope… podobna ciężka, budowa riffów i wokalizy…
„Pill Head”, czyli numer dziewięć to kolejna dawka wolnych ostrych gitar i pędzącej przestrzennej perkusji, stonerowych wokali. Klimat „Bloody Kisses” nadal się udziela, choć całość jest nieco inaczej nagrana, bardziej nowocześnie i jeszcze bardziej mrocznie.
W numerze dziesiątym („Meet The Wolf”) wychodzimy na spotkanie wilkołakowi… - mroczne wejście gitar, wolne uderzenie kolejnych strun i perki, na karku słyszymy dyszenie bestii, skradanie w ciemnym lesie. Wolny, stonerowy wokal… znów skojarzenia z Type-O-Negative, XIII Stoleti, może nawet Black Label Society… rewelacja zwieńczona wyciem wilkołaka…
Jedenastka to spotkanie z seryjnym mordercą w utworze zatytułowanym po prostu „Serial Killer”. Kolejna dawka brudnego i pędzącego stoneru. Zakk Wylde na pewno by się takiego kawałka nie powstydziłby w swojej dyskografii. W połowie utworu zwolnienie, lekkie drownujące gitary i dźwięk kopania grobu dla ofiary, skrzeki wygłodniałych ptaków… aż ciary przechodzą po plecach. Przejście do przedostatniego utworu noszącego tytuł „When Crows Descend Upon You”. Bardziej melodyjnie, delikatny klawisz na całości, wokale znów jak z „Load” i „Re – Load” Metallici, a po trosze jak z Type – O – Negative, lekko punkujące (!) czy też raczej stonerowe przyspieszenie… kolejny absolutny majstersztyk.
Ostatni (trzynasty) jest trwający prawie osiem minut epicki „Die Alone”. Rozpoczynający się od wynurzającej się gitary, uderzeń basu i zaczynamy płynąć z wolną perkusją i takimż mocnym riffem. Po raz kolejny kłaniają się brzmienia z „Bloody Kisses” – ten wietrzny klawisz w tle i niesamowita solówka saksofonu (!). Stonerowy wolny wokal. Duszny, ciemny i pesymistyczny klimat utworu wieńczy całość. Prawie godzinna płyta (około 54 minuty) przelatuje jak z bicza trzasnął, nie pozostaje nic innego jak włączyć ją jeszcze raz, a potem jeszcze raz, i jeszcze raz… bez końca…

Tak!!! Jest to płyta absolutnie fantastyczna i pozostawiająca w osłupieniu na długo. Płyta magiczna i cudowna. Tak naprawdę to kolejna niesamowita płyta Type – O – Negative, a przynajmniej w pewnym sensie. Jest duszna, dużo bardziej wietrzna i przestrzenna, brudniejsza. Jest to niezwykła podróż przez najciemniejsze zakamarki naszej duszy, przez koszmary nocne, dewiacje i najobrzydliwsze ludzkie zachowania – a przy tym jakże piękna.
Już teraz z niecierpliwością oczekuję drugiej płyty APHND, a wszystkich wielbicieli takiego ciemnego, dusznego grania, fanów T-O-N i XIII Stoleti, a także wszystkich zainteresowanych gorąco zachęcam do zapoznania się z tym albumem. Osłupienie i porażenie zakończone krwawą miazgą w fotelu gwarantowane. Jak dla mnie jest to najlepsza i najbardziej nieoczekiwana płyta tego roku i obawiam się, że żadna już nie będzie w stanie przebić tego wydawnictwa. 10/10

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Relacja XX: Desert of Shadows, Damage Case, Metaliator (Rock Out Pub, Gdańsk Oliwa, 20 VIII 2011)

czyli upór i determinacja kontra młodość, pomysłowość i żenada


Oliwski Rock Out wyrasta na najbardziej aktywną konkurencję dla gdyńskiego Rockza i Ucha. Koncerty, które są tam organizowane z częstotliwością co tygodniową (co prawda pewnie tylko na okres sezonu wiosenno – jesiennego; zimą niestety nie ma tam warunków na zorganizowanie takowego) są znacznie ciekawsze pod względem doboru grup, zwłaszcza lokalnych, niż w obu gdyńskich „wyjadaczach”. Tu nie ma żadnych powtórek i kolejnych występów tych samych zespołów, co tydzień jest coś innego i w dodatku z bardzo różnych szuflad stylistycznych. W sobotę 20 sierpnia zaprezentowały się trzy zespoły – sopocki Desert of Shadows, pochodzący z Tczewa Damage Case oraz warszawski Metaliator.

Pierwszy zespół łączy ze sobą wpływy death, gothic i black metalu oraz mrocznego metalu progresywnego. O swojej twórczości mówią, że jest to wejście do świata snów, marzeń i koszmarów, podróż przez pełen uczuć surrealistyczny świat kontrastów.
Desert of Shadows, bo o nim mowa, zaprezentował się nader ciekawie - mroczne wejście i mówiony wstęp wokalistki, następnie mocne wejście gitar i perkusji – tak się rozpoczął wieczór. Już pierwszy kawałek przywołał mi na myśl takie grupy jak Opeth (growlujący gitarzysta wyraźnie wystylizowany na Aekerfelda), Mayan, a nawet Dark Tranquillity, Insomnium czy Type O Negative (z okresu „Bloody Kisses”).


Utwory zespołu są ciemne, oparte na ciężkich riffach, pędzącej perkusji (brawa dla perkusistki) i bardzo ciekawych melodiach. Muzycznie kompozycje są dość rozbudowane i łatwo zauważyć w nich dużą ilość świetnych pomysłów, wietrzny, dość duszny i mroczny klimat oraz pewną dawkę przebojowości. Wokalistka jakiegoś porażająco mocnego głosu nie ma, ale przynajmniej nie piała wniebogłosy, próbując udowodnić jaka jest zajebista.
Ma dobry głos i po prostu dobrze śpiewa, a w dodatku jest ładna. Growlujący gitarmen ma też fajny wokal, ale niczym raczej niewyróżniający się spośród wielu podobnych, w zasadzie nie byłem w stanie rozróżnić ani jednego słowa, które śpiewał, ale taka specyfika nagłośnienia i tego typu śpiewania, nie raz nie dwa podkreślałem, że przy pierwszym zetknięciu jest ciężko.


Dość dobrze słyszalny basista w pewnym momencie zakłada złowrogą białą maskę na twarz i równie niespodziewanie ją zdejmuje. Nie przepadam za takim operowym niemal rozdęciem i stylistycznym przekładańcem, ale granie tego zespołu o nieco przydługiej nazwie zainteresowało mnie na tyle, że chętnie posłucham ich materiału płytowego (w przygotowaniu), jak również wybiorę się na kolejny koncert. Świetnie grupa Desert of Shadows sprawdziłaby się jako support dla gdyńskiej Diavolopery na przykład – wówczas byłaby prawdziwie gotycka uczta dla uszu.

Drugi zagrał Damage Case. O tym zespole nie trzeba wiedzieć dużo, żeby zorientować się jaki jest to typ grania. Nazwa pochodzi od utworu „Damage Case” Motörheadu z płyty „Overkill”.


Ponadto jest zespołem, który przetrwał dzięki uporowi, determinacji i sile muzyki liczne zmiany składu i przeciwności. Istniejący od 1998 roku zespół nie jest tak sławny jak kapela Lemmy’ego i nie dorównuje Motörheadowi, ale jest grupą niezwykle energetyczną i dosłownie zarażającą chęcią życia na przekór wszystkiego.
Przyniósł DC zmianę klimatu. Z mroków i zakamarków duszy wyjechaliśmy z rykiem motocyklowego silnika na pustynię rock’n’rolla. Pierwszy był kawałek pod znamiennym tytułem „Rock Out”.


A następnie kolejne utrzymane w tonacji zahaczającego o thrash metal rock’n’rolla, może nawet z elementami stonera. Obok własnych kompozycji zaprezentował covery „Paranoida” Black Sabbath (ostrzej i ciężej niż oryginał) oraz „Ace of Spades” Motörheadu. Cóż można powiedzieć o graniu? Nie odkrywają niczego nowego i nie wymyślają niczego nowego, po prostu grają żywiołowo i energetycznie i dobrze się przy tym bawią, publika zresztą też. DC to zespół imprezowy, w sam raz na koncert pod chmurką i do wypicia piwka.


Obawiam się, że wszelkie studyjne wydawnictwa zabijają to, co reprezentuje zespół – konkretny styl życia i grania, w każdym razie dostępne nagrania wołają o pomstę do nieba i ciężko mi byłoby cokolwiek z nich wyciągnąć. Powiem szczerze, że i z koncertu trochę mało wynieść można – przepity wokal trochę grzązł (ktoś się nawet źlił), nic oryginalnego nie ma, ale w sumie – czego wymagać więcej jeśli nie dobrej zabawy?
Damage Case to właśnie zabawowy zespół, który nie przerwanie od ponad dekady może nie skopuje tyłków, a raczej głaszcze po główce, ale na pewno jest znacznie bardziej interesującą grupą, która gra ten typ muzyki od młodego zespołu Wolne Owce (ciekawe co się dzieje z chłopakami) czy Fire Breathing Machine, które prezentowało się tydzień wcześniej wraz z Repulsorem.

Ostatni zagrał zespół straszliwy i koszmarny o nazwie kosmicznie wręcz głupiej – Metaliator. Priorytety i cele zespołu, trzeba przyznać ciekawe, brzmią następująco: szybkie tempo i dobre riffy, granie porządnego thrashu, promocja polskich tekstów krajowej muzyce metalowej oraz energiczna i głośna gra na żywo.
Szkoda, że tylko brzmią. Na żywo właśnie zespół przedstawia się masakrycznie. Riffy są nudne i zlewające się w męczącą papkę, gra perkusji nie zachwyca, tylko nieprzyjemnie wali po głowie, a wokalistka (!) to po prostu jakaś pomyłka.
Proszę sobie wyobrazić małą, chudą dziewczynkę w szortach, koszulce na ramiączkach, kaloszach i burzy rudych włosów, która, trzeba przyznać mocnym i zadziornym głosem, drze się do mikrofonu, skacze i miota się po scenie.


Dosłownie drze się, bo śpiewem to bym tego nie nazwał. Co jeszcze? Polskie teksty może i są, ale nie zrozumiałem ani jednego słowa, poza zapowiedzią do jakże ambitnej „piosenki o piekle”. Osoby, które pogowały i moshowały pod sceną na pewno bawiły się dobrze, ale nie jestem wcale przekonany, czy pozostali bawili się równie dobrze. Ja raczej miałem nie tęgą minę, a uszy dosłownie mi puchły (basiście Desert of Shaodows zresztą też).


I jeszcze sprofanowany, dosłownie i w przenośni, cover utworu „Overkill” Motörheadu (zdecydowanie wolę wykonanie oryginalne, skróconą wersję grupy Overkill i granie kawałków zespołu Lemmy’ego przez Damage Case).
Wróciwszy do domu musiałem uspokoić się kojącą dawką dźwięków, jakimi były kwartety smyczkowe G. F Handla oraz obejrzeć sobie film na podstawie prozy Terry’ego Pratchetta.

Podsumowując, nie był to wieczór obfitujący we wrażenia. Jedyny zespół, który naprawdę mnie zainteresował należy bowiem do stylistyki, która zazwyczaj mnie odrzuca.
Desert of Shadows przy odrobinie szczęścia może całkiem daleko zajść i sporo namieszać w naszym kraju. Niepozostawiający złych wrażeń, ale i nieporażający Damage Case wyróżnia jedynie silna wola przetrwania i niespożyta chęć grania – i chwała im za to, że są zespoły, które po prostu są, nie ważne już nawet co i jak grają. Czasem bowiem wystarczy być.
Metaliator z kolei to niestety porażka – stylistyczna i pod względem materiału. Dobre granie to nie jest, szacunek jednak należy się wokalistce – niepozorny wygląd, a jak się drze, szkoda tylko, że to darcie się jest takie nieskładne i zgrzytliwie brzmiące.
Ten zespół ma najmniejsze, moim zdaniem szanse, żeby przetrwać. Ale czas pokaże, może i oni znajdą swoją ścieżkę i styl, może będą równie zdeterminowani i silni, żeby być.
Za wszystkie trzy (za Metaliatora jednak trochę mniej – ze złośliwości i przekory) trzymam kciuki i życzę sukcesów, przetrwania właśnie oraz rozwoju w granicach granej muzyki.

piątek, 19 sierpnia 2011

Oldschoolowy Thrash po polsku (O grupie Repulsor)

Wiele osób zastanawia się nad tym, czy thrash metal nie jest już gatunkiem wymarłym.
Legendarne zespoły, które kładły podwaliny pod gatunek, albo powoli zwijają żagle i odchodzą na zasłużoną emeryturę (Judas Priest, Iron Maiden), inne odcinają kupony (Metallica), a jeszcze inne raz po raz zachwycają kolejnymi nowymi płytami (Slayer, Megadeth). W ostatnim czasie jednak, zwłaszcza za granicą, pojawiła się ogromna ilość zespołów, które pośrednio lub jawnie inspirują się stylistyką tego gatunku. W pierwszym przypadku mówimy o zespołach z tak zwanego nurtu heavy metalu amerykańskiego (Devildriver, Lamb Of God, Trivium), a w drugim o wszystkich tych, zespołach, które grają heavy metal w formie najbardziej zbliżonej do tradycji (Warpath, Lazarus A.D, Musica Diablo) lub tych, które odwracają się od wcześniejszej stylistyki i zmieniają swój styl (Onslaught, Soulfly). W latach 80 Polska nie pozostawała w tyle jeśli chodzi o thrash (TSA, Turbo), tak samo i dziś nie można powiedzieć, że nie ma nowych zespołów, które wracają do takiego grania i chcą w jego stylistyce się obracać. Prawdopodobnie większość takich grup siedzi głęboko w garażach jakby się bała wyjść na światło dzienne, ale z całą pewnością nie należy do nich gdańska grupa REPULSOR.

Zespół powstał w 2010 roku w Gdańsku i dziś tworzy go trzech muzyków, śpiewający gitarzysta, basista i perkusista. Nie odkrywają oni niczego nowego, bo nie da się ukryć, że w tym gatunku właściwie wszystko zostało już powiedziane i zagrane, zwłaszcza jeśli mówić o graniu wyznaczanym przez granice tradycji, rozumianej choćby poprzez pryzmat wczesnej Metallici, wczesnego Slayera czy Megadeth.
Chłopaki przyznają nawet, że niczego nowego już się nie da stworzyć i można poruszać się tylko po utartych szlakach gatunku. Podkreślają jednak, że robią to dla zabawy i dla frajdy samego faktu grania, a że akurat najbardziej czują taką właśnie stylistykę, w niej właśnie tworzą. I w sumie czego chcieć więcej? Masa zespołu gra przecież właśnie w ten sposób – dla zabawy i dla przyjemności. Problem pojawia się, zwłaszcza u nas, bo na zachodzie niewątpliwie jest łatwiej, gdy zespół chce się rozwijać, docierać do szerszej publiczności, innymi słowy przebić się. Czy zespół Repulsor ma taką szansę? Przysłuchajmy się jego debiutanckiej demówce i zweryfikujmy wrażenia z koncertu grupy w oliwskim Rock Out Pubie (z dnia 13 sierpnia 2011).


Wydane na pod koniec 2010 roku demo nosi tytuł „Death is the beginning”. Obecnie zespół pracuje nad nowym demem, które ma się pojawić tej jesieni. Okładka pierwszego demka przeraża i bardziej odrzuca niż zachęca do sięgnięcia po płytę – postać wyraźnie przypominająca trupa podnosi spódnicę albo prześcieradło (?) a spod niej wylewa sześć odnóży, które najwyraźniej mają przypominać mitycznego potwora Chtuhlu z prozy H. P Lovecrafta. Ale wiedząc, że nie powinno się oceniać po okładce, włączamy ją. Co my tu mamy?
Trzy autorskie kompozycje i cover. Około 15 minut muzyki. Wystarczająco na autoprezentację. Czasami ma się wrażenie, że tak krótkie materiały to mało, ale w tym wypadku zdecydowanie wystarcza, nie oznacza to wcale, że jest to granie złe czy nudne. Choć niestety powtarzalności nie da się nie zauważyć. Po prostu chyba wymagałoby się i oczekiwało czegoś lepszego.
Utwór tytułowy rozpoczyna typowo thrashowy krótki pasaż złożony z riffu i perki, następnie w tym samym szybkim tempie lecimy dalej. W połowie utworu interesująca, techniczna solówka. Gdzieś na pewno przemykają skojarzenia ze starą Metallicą czy Slayerem. Jest surowo i garażowo, ale przyjemnie. Niektóre dema są aż nadto garażowe, tu jednak udało się wyważyć dźwięk. Najgorzej wypada wokal, który jest dość słaby i nieciekawy. Brakuje w nim wyrazu i zadziorności, ale chłopaki mówią, że pewnie będą kogoś szukać na wokal, i byłoby to dobre rozwiązanie.
Drugi utwór to thrashowy hymn pod znamiennym tytułem „No life till’ metal”. Już sam tytuł nasuwa skojarzenia z pierwszą demówką Metallici nagraną jeszcze z Davem Mustainem „No life till’ leather” z 1982 roku. Skojarzenia i wrażenia podobne.
Trzeci numer to instrumental na miarę „The Call Of Chtuhlu” Metallici ze wspaniałej płyty „Ride the Lighting” (choć nie tak wspaniałej jak późniejsza „Master Of Puppets”) noszący tytuł „On the Edge Of the Life”.
Nieco wolniejsze wejście przypominające kawałek „Escape” z ujeżdżacza błyskawic, ale przyspieszający po półtorej minucie. Jest melodyjnie, są momenty szybsze i typowe zatrzymania, frazowania, niemal speed metalowe przyspieszenia. Gdyby utwór był dłuższy niż niecałe pięć minut i dodać do niego wokal i w ogóle jeszcze mocniej go rozbudować, można by zrobić z niego epicką suitę na miarę „The Keeper Of the Seven Keys” Helloweenu albo „Welcome to the Dying” Onslaughtu.
Cover pochodzi z repertuaru Slayera, do którego chyba najbliżej stylistycznie chłopakom. Pochodzący z płyty „Show No Mercy” z 1983 roku „Black Magic” jest zagrany nieco inaczej niż oryginał. Jest zachowana ciężkość i moc utworu, ale jest znacznie surowiej. W tym kawałku wokal wypadł najciekawiej i najzadziorniej, choć inaczej niż w oryginale, brakuje polifonii, którą wtedy stosowano i umiejętności dorównującym wokaliście Slayera (gdzie te wysokie rejestry, gdzie ta siła). Słychać, że nie jest to cover odegrany, ale przeżyty, wyraźnie chłopaki czują to granie i świetnie się przy tym bawią. Poważną wadą coveru jest ginąca warstwa basu, która ginie pod jedną gitarą, a w oryginale są dwie. Szkoda też, że solówka nie wypada tak soczyście jak w oryginale, no, ale nie można zbyt wiele wymagać od amatorskiego wydawnictwa.


Koncert? Nie wypadł zbytnio interesująco, zespół borykał się podczas występu ze słabym dźwiękiem, źle nagłośnionym wokalem i w ogóle ich występ stał pod znakiem zapytania (problemy techniczne), ale w końcu zaprezentowali się dość krótkim, ale intensywnym setem. Podobnie jak na płytce ma się wyraźne poczucie, że potrzebny jest inny głos, który pociągnie całość. Muzycznie nie można było niczego zarzucić, oprócz schematyczności i powtarzalności.
Typowe ciężkie, rwane riffy, pędząca perkusja i solówki z częstotliwością połowy utworu. Przy całej powtarzalności w tym graniu, Repulsor posiada masę świetnych pomysłów, często niewykorzystanych w pełni i ciekawe, choć paradoksalnie ograne solówki. Co najbardziej rzuciło się w oczy, to mały ruch sceniczny gitarzystów. Stać w miejscu przy takiej muzyce nie można, nie mówimy naturalnie o lataniu po niej niczym Angus Young z AC/DC, w warunkach Rock Outu jednak raczej niemożliwe, ale przydałoby się trochę kości rozruszać, skrzętnie zapuszczane grzywy wszak też są od czegoś. Bardzo dobrze wypadają momenty instrumentalne i pędzące pasaże.


Naturalnie nie zabrakło akustycznej zmyły, która była wstępem do kolejnego szybkiego utworu. Może jednak przydałaby się jakaś wolniejsza, bardziej monotonna ballada, niebędącą broń boże kopia „Nothing Else Matters” (choć to akurat kawałek z Metallici okresu średniego). No, i jeszcze perkusista. Rytm trzyma, swoje gra i to bardzo sprawnie, ale czasami odnosiłem wrażenie, jakby nie zawsze był pewny co gra.
Cóż bywa, nie każdy koncert musi być udany, akurat trafiło na ten gorszy, ale mam nadzieję, że zdołam usłyszeć Repulsora w lepszych warunkach i w lepszej formie. Na razie było słabo.

Podsumowując, Repulsor na dzień dzisiejszy ma raczej marne szanse, aby się przebić. Nie można tego wymagać jednak od zespołu, który jest jeszcze młody stażem i z takiż młodych muzyków się składa. Na to pewnie przyjdzie czas. Przed tym zespołem droga jest jeszcze daleka, a na niej czekają przeciwności – choćby w rodzaju ostrej krytyki, niezadowolonej publiczności i zmian. Zmiany powinny dotyczyć przede wszystkim wokalu i poszukania swojej tożsamości w mocno wyeksploatowanym gatunku muzycznym. Dodałbym druga gitarę i trochę mocniej popracowałbym też nad kompozycją – ostry riff, łomocząca perka i solo w środku to jednak nie wszystko, chciałoby się usłyszeć coś więcej, nawet jeśli w mniejszym lub większym stopniu powtarzalne. Nie wątpliwie jednak jest to zespół interesujący i wielka szkoda, żeby ugrzęźli w szarej masie zespołów garażowych, albo takich które wiecznie są na statusie „on hold” albo co gorsza „split up” po wydaniu jednej płytki i to w dodatku demówkowej. Ze swojej strony życzę chłopakom sukcesów, lepszych koncertów, rozwoju i przede wszystkim dobrej zabawy. Ta w przypadku takiego grania jest chyba najważniejsza, i to nie tylko dla muzyków.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Vader – Welcome to the Morbid Reich (2011)


Mało jest polskich płyt, które potrafią zmiażdżyć niczym walec albo rozgrzana do czerwoności lokomotywa, która pędzi po szynach na najwyższych obrotach nie zamierzając zatrzymać się na żadnej z mijanych stacji. W każdym razie mógłbym policzyć takie płyty na palcach. I pewnie nie byłoby ich wiele. Nigdy nie byłem wielkim fanem Vadera, twórczość tej grupy znam raczej słabo i jakoś nigdy się nie przemogłem by posłuchać wszystkich płyt w całości. Po najnowszy album Vadera sięgnąłem z czystej ciekawości i jest to jedna z niewielu płyt tego roku, która posiekała mnie na drobniutkie kawałeczki w zaledwie kilka sekund.

środa, 10 sierpnia 2011

GARS – Gdzie akcja rozwija się (2011)


Nigdy nie przepadałem za natchnionymi, wręcz pamfletycznymi tekstami o tematyce politycznej i społecznej, jakich usłyszeć można na większości płyt nielubianego przeze mnie Kazika Staszewskiego czy ostatnio na bardzo dobrej, ale mało oryginalnej debiutanckiej płycie grupy Luxtorpeda. Przy pierwszym kontakcie z debiutanckim materiałem trójmiejskiej formacji Gars, o której wcześniej nie słyszałem miałem raczej mieszane uczucia, nieco później zacząłem wsłuchiwać się w materiał.

środa, 3 sierpnia 2011

Relacja opóźniona II: Nudy w Uchu (21 VII 2011, Klub Ucho)

Relacja napisana dla TSRock.pl. Z powodu problemów technicznych została umieszczona na blogu.

Pod względem zespołów młodych i ciekawych gdyński klub Ucho nie rozpieszcza w ostatnim czasie, oj nie rozpieszcza. Namnożyło się za dużo koncertów tych samych zespołów, i żeby tylko tych samych, ale dosłownie niemal tydzień w tydzień od marca tego roku regularnie ten sam zestaw właściwie, z drobnymi zmianami. Wychodząc z założenia, że ludzie lubią przychodzić na to, co znają, nie jest to dobre podejście. Zwłaszcza, gdy te same zespoły grają też pomiędzy kolejnymi koncertami w Uchu w gdyńskim Rockzie. W pewnym momencie robi się zwyczajnie nudno, a takie osoby jak ja nie mają już o czym pisać. Znów chwalić kapelę o której już się napisało tyle superlatyw, że robi mi się wyrzuty, że przesadzam i faworyzuje? Szukać dziury i tym razem napisać coś złego dla odmiany? A swoją drogą kto mi każe w ogóle przychodzić na kolejny koncert takich samych zespołów i jeszcze o tym pisać? Cóż, to akurat mój własny wybór. Na niektóre zespoły chodzi się po, to by zobaczyć jak rosną w siłę lub się staczają po równi pochyłej. Na inne z czystej ciekawości, a jak jeszcze zdarzy się coś nieznanego to człowiek jest cały w przysłowiowych skowronkach… I jeszcze te cholerne obsuwy… niektórzy jednak wolą punktualność… ale punktualnie to nawet autobusy i kolejki nie jeżdżą, a szkoda…

No dobrze… nie traćmy czasu na dywagacje, wszak czas czytelnika (a zwłaszcza najbardziej bodaj zainteresowanych, czyli członków zespołów) też jest cenny. Na scenie Ucha zaprezentowały się zarówno zespoły znane, uwielbiane lub szczerze przez niektórych nienawidzone jak i osobliwości w postaci… rocka chrześcijańskiego.
Do tej pierwszej grupy zaliczyć można Blue Jay Way, Ad Rem i Option Hoax, a do drugiej In Nomine Dei (I.N.D). Tym razem też wyjątkowo postarano się o oprawę dźwiękową, która jak na „małe” zespoły była perfekcyjna. Nie rzężąco, słyszalnie, nie dudniąco, innymi słowy wszystko na swoim miejscu. Złośliwcy mówili, że dźwiękowiec tym razem nie był pijany, więc lepiej słyszał, ale to w sumie nie jest wcale miłe… jest jak jest, raz lepiej a raz gorzej. I tego się trzymajmy. A zespoły? Ciężka sprawa…

Pierwsze zagrało moje ulubione Blue Jay Way i jak zwykle zaprezentowało się fantastycznie.
Już po koncercie usłyszałem jednak głosy niezadowolenia: znów BJW, chłopacy nie umieją grać, Besser jęczy i w ogóle jest straszny a Korpas wygląda jakby pieprzył się ze swoją gitarą… cóż, może niektórzy tak odbierają ten zespół, ja ich uwielbiam, a każdy ich koncert i spotkanie z muzyką chłopaków jest dla mnie przeżyciem. Tradycyjnie chłopacy zagrali takie kawałki jak „Taki sam”, ogniste „Pierdolone życie”, „Pragnę Cię”, rozwalającą „Sieć” i zawsze mocne „A niech ma” czy „Spieprzaj”. Piąty numer zatytułowany „Obce drzwi” (?) słyszałem pierwszy raz, choć zdaje się, że nie jest to wcale nowy kawałek. Siódma była ciekawa, nieco mocniejsza interpretacja „Whole Lotta Love” Led Zeppelin (kapeli wielkiej i należącej do ścisłej czołówki inspiracji BJW). Cóż, Besser Robertem Plantem nie jest, a Petecki Johnem „Bonzo” Bonhamem. Ale wersja i tak zacna. Następnie nowy, balladowy, choć niepozbawiony ostrości „Purpurowy kwiat”. Świetny tekst, rzewny układ całości, który w akustycznej wersji był bardziej wyczuwalny. Piękny to utwór. Dziesiąty utwór był kolejną nowością w postaci utworu „Drogi do nikąd”. Jak dla mnie kolejny kawałek z duszą.
Jednak największe wrażenie zrobił na mnie, nie po raz pierwszy zresztą, utwór „Ostatnie Tchnienie”. Nie wiem, który to już raz, ale znów przeszły mnie ciary po plecach… niesamowity i piękny kawałek. A na bis znienawidzony przez niektórych, a uwielbiany przez innych „Sex”.

Następnie zagrało Ad Rem. Zmiana klimatu na nieco brudniejszą muzykę, kapitalnie podkreśloną przez dźwięk. Do samego zespołu i tego jak prezentuje się na scenie po raz kolejny nie mam większych zastrzeżeń. Podobnie jak poprzednia kapela AR zaprezentowała swoje największe hiciory: „Made by Rock”, „Black Devil”, „Stąd do wolności” i wiele innych. Nie zabrakło też nowości: utwór „Stand Up” (nie jestem pewien tego tytułu…).
Na pewno nie zabrakło energii, szału spoconych ciał pod sceną. I niestety w wypadku AR pojawia się problem: słucha się muzyki chłopaków bardzo przyjemnie, ale z coraz mniejszą dozą satysfakcji, gdy słyszy się ich po raz kolejny odgrywających dosłownie i w przenośni to samo, co na każdym koncercie. Grają chyba za często, albo brakuje im jakiejś własnej tożsamości, która poniesie całość w inne rejony. BJW to jednak pomysł i klimat, AR oprócz imprezowego szału na dłuższą metę nie ma nic ciekawego do pokazania… a może to po prostu zmęczenie tym zespołem? Gdzieś w połowie koncertu wyszedłem przewietrzyć się, bo dostawałem już pomroczności jasnych z nudów…

Jako trzeci wystąpił Option Hoax. Miałem przyjemność widzieć i słyszeć ten zespół po raz drugi i już od pierwszych dźwięków płynąłem w istnym porażeniu. Jak dla mnie OH to rasowy przestrzenny sludge metal ze spokojniejszym, wysokim wokalem zamiast growlu i screamu. Choć tym razem przestrzeń uciekała w ścianę i kanonadę kolejnych gitarowych rozwiązań i perkusyjnych galopad nie zabrakło energii i dużej dawki niesamowitych melodii.
Trochę szwankowało nagłośnienie wokalu. Łukasza Remisiewicza prawie wcale momentami nie było słychać, ale muzycznie grupa pokazała się pierwszorzędnie. Zagrali zarówno takie utwory jak „The End of the History”, „Lonely Heart”, „Monoculture” czy „Walking”, jak i mniej znane utwory ze swojej twórczości. Z kolei utwór „Samsara” jakoś szybko mi wybrzmiał i nie zdążyłem sobie skonfrontować go z tym co siedzi głęboko w pamięci, ale czy przypadkiem nie był to cover warszawskiej supergrupy Indukti? Całość brzmiała potężnie i bardzo ciekawie, gdyby taki lub nawet lepszy efekt chłopacy uzyskali na płycie wielu powinno być zachwyconych, a mając jeszcze na uwadze, że Browarczyk był spocony już po drugim kawałku, można śmiało chyba powiedzieć, że nie jest to muzyka łatwa. Aby w nią dobrze wniknąć, trzeba jej czuć, a nie jestem pewien czy znaczna część przychodzącej do Ucha publiki to potrafi, pod sceną raczej było pustawo, a w samym klubie zostali chyba tylko wielbiciele mocniejszych, progresywnych brzmień i Option Hoax.

Ostatni był In Nomine Dei. Pierwszy raz zetknąłem się z tym zespołem i od razu raczej mnie odrzuciło. Cóż, trzeba przyznać, że grali interesująco, nieco tylko łagodniej od wszystkich trzech wcześniejszych grup razem wziętych, ale wciąż mocno i energetycznie.
Mocną stroną zespołu była wokalistka, która obdarzona ciekawym głosem zwracała jednak uwagę czymś innym i nie był to jej głos. To, co zwracało uwagę to kapitalne, niezwykle długie włosy. Jak pani Alina machnęła to włosy dosłownie wirowały kilka metrów za sceną, zupełnie jakby ktoś włączył na chwilę opcję trójwymiarowego obrazu.
Nie zostałem jednak do końca koncertu tej grupy, gdyż primo byłem już koszmarny i trochę znudzony schematyzmem całości, a secundo teksty o Jezusie Chrystusie, Niebie i Boskiej Miłości do człowieka i bliźniego jakoś mnie nie ruszają. Jestem katolikiem, ale jakoś nie czuje śpiewania o takich sprawach zupełnie. Nie interesuje mnie to, nie potrzebuje tego i w ogóle jakoś bez większego zachwytu. Może to dziwne, ale prędzej bym poszedł na koncert kapeli w rodzaju Behemoth czy Slayer i pośpiewał z nimi „satanistyczne, bluźniercze i zakazane” pieśni.

Podsumowując, wieczór nie należał do udanych jeśli patrzeć na skład zespołowy i repertuar.
Ale jeśli wziąć pod uwagę, jak zwykle rewelacyjne (przynajmniej dla mnie) Blue Jay Way i fantastyczne mocarne niczym walec Option Hoax to zdecydowanie był to udany koncert.
Nieco słabiej wypadł Ad Rem. Lubię chłopaków i to jak grają, ale w ostatnim czasie wszędzie ich pełno i trochę to nuży. To, samo paradoksalnie można by powiedzieć o BJW, ale akurat tej kapeli nie mam nigdy dosyć. Pomyłką był I.N.D – nie ta muzyka, nie to miejsce i nie ten czas. Gdyby zagrali na Przystanku Jezus, albo o bardziej przystępnej godzinie, tudzież wypiłbym więcej na pewno dobrze bym się bawił, w Uchu jednak zupełnie, zwłaszcza w zestawieniu z trzema pozostałymi zespołami moim zdaniem było to lekkie przegięcie.
In Domine Patri, et Fili, et Spiritus Sancti. Amen.

wtorek, 2 sierpnia 2011

Relacja Opóźniona: The Punkrock Freakshow (Ucho, 15 VII 2011)

Relacja napisana dla TSRrock.pl Z powodu problemów technicznych ukazuje się opóźniona na blogu.

Pod dziwną, kompletnie niezrozumiałą nazwą krył się koncert czterech rodzimych zespołów, w tym trzech pochodzących z Trójmiasta. Czemu nazwa dziwna i niezrozumiała? Otóż, nie były to zespoły stricte punk rockowe, a i nikt nie wyglądał na freaka (nie było żadnych nie adekwatnych zachowań, wymyślnych niecodziennych strojów ani niczego, co podchodziłoby pod słowo angielskie słowo freak – oznaczające dziwoląga, szaleńca.
Na koncercie wystąpiły następujące zespoły, a każdy reprezentował nieco inne podejście do przedstawianej muzyki: gdańska Afera, gdyński Call the Fire Brigade, warszawski Heroes get Remembered (półfinaliści programu Must be the Music) oraz sopocka formacja Timmy and the drugs (wraz z finalistą programu X Factor Williamem Malcolmem).


Afera to zespół istniejący na trójmiejskiej scenie już kilka lat, przeszedł liczne zmiany personalne i obecnie jest to grupa trzyosobowa. Klasyczny punk rock miesza się tu z popem i nie jest to mieszanka odkrywcza, choć trzeba przyznać, że bardzo sympatyczna i co najważniejsze podana dość świeżo.
I tak: „Zakaz sprzedawania bananów” o frapującej i ciągle aktualnej tematyce, czyli o niechęci do polityków, balladowa „Bez Ciebie”, która czymś mi pachniała, ale nie mogąc sobie przypomnieć czym ograniczyłem się do zauważenia, że fragment "Ja nie chcę iść spać bez Ciebie” spokojnie mógłby być zaśpiewany nieco wyżej.
Wyróżniał się też utwór dla Magd, czyli „Magda” przywołująca skojarzenia z wczesnym T. Lovem. Dopiero w tym momencie zaobserwowałem, niezwykle pasujący do tego kawałka, napis na gitarze Kefasa – „Strefa Zagrożenia” – wbrew wszelkim pozorom, skaczący Kefas wcale nie jest groźny. Przy utworze „LTWYS” (cokolwiek oznacza) łatwo można stwierdzić, że Kefas znacznie lepiej śpiewa po polsku niż po angielsku i niech tak zostanie. Ostatni był przebojowy „Romeo i Julia”. Nie wiem czy Szekspir, gdyby żył dzisiaj słuchałby punk rocka, ale myślę, że powinien być zadowolony z takiej interpretacji jego tragedii. A na początku i na bisie został zaprezentowany utwór „Spadam” – szybki, rwący do poga, co pod koniec wykorzystał do rozkręcenia imprezy znany przez wszystkich stały bywalec Ucha Cieśla (czyli słynny Brodacz).
Szczerze mówiąc nie jestem pewien tej Afery. Bo Afery wcale nie było, jest to granie sympatyczne, do posłuchania, choć trzeba to podkreślić, bez większej rewelacji. Jest jak ciągutka, smaczna, ale ciągnąca się (w tym przypadku) bez większego echa i sukcesu. Odnoszę też wrażenie, że grupa ta zostanie przez niektórych zapamiętana jako kapela jednego/dwóch numerów („Spadam” i „Romeo i Julia”). W dodatku kapitalny perkusista, który moim zdaniem ewidentnie się marnuje w punk rockowej kapeli, ma wiele do pokazania, co widać i słychać – chłopak czuje i przeżywa. Trochę szkoda mi Afery, i sam też nie chce robić Afery, ale Kefas i ekipa znajdują się w ślepej uliczce i życzę im aby jak najszybciej z niej wyszli – odnosząc sukces lub stwarzając po prostu nowy zespół – może czas Afery się skończył?

Call the Fire Brigade, czyli pięciu gorących (jak to określiła grupka dziewczyn) chłopaków z Gdyni, zagrało jako drugie. Od czasu debiutanckiego koncertu w sopockim Starym Rowerze (8 XII 2010) i nieudolnego koncertu w ramach Gitariady w Blues Clubie (11 IV 2011) zespół zdążył wydać drugą epkę i znacznie się rozwinąć.
Na ekranie pojawia się nazwa zespołu, a po chwili niczym w starym kinie następuje odliczanie. Pojawia się trzech kolesi w kolorowych bluzach dresowych (zielonej, żółtej i czerwonej) i zaczynają oni biegać i skakać po ulicy w przyspieszonym tempie, wówczas zaczyna brzmieć utwór „See Us In Your Vision”. Następnie znany z pierwszej epki „First Jim” oraz utwór „Make Your Own Symphony” (tymczasem na ekranie pokazywana jest obficie polewana impreza i co rusz przebitki do stosunku zgodnie z zasadą raz dziewczynka raz chłopaczek). Przy utworze (o przydługim tytule) „I said Some Things…” na ekranie tańczy bardzo interesująca dziewczyna w samej (i w dodatku ładnej) bieliźnie. Nowy utwór „Modern Mind” zabrzmiał przy nocnych światłach wielkiego miasta i pędzącej przez ulicę taksówkę. Jakiś taki smutniejszy i wolniejszy, choć szybkich momentów wcale nie brakowało. Potem, również znany z pierwszej płytki, „My Armored Ghost’ a następnie „Boy’s Dream of Satisfaction”. Zabrzmiały też utwory „Roses”, „Alex Broke my Shoulder” oraz „Legitimate”. Nie pamiętam już który, ale któryś z nich unosił się w przestrzeni jakby był wyjęty z twórczości grupy Amplifier. Nie wiem też gdzie w przypadku CTFB ten punk.
Granie jest bardzo melodyjne, przebojowe, mocno zbliża się do hardcore’a, choć nie jest aż tak ciężkie. Chłopaki rozwijają się i poszukują – w ich muzyce znaleźć wszak można miejsce dla rozbudowanych instrumentali i niemal progresywnych pasaży. Nieco niepasująca zbitka obrazów świetnie uzupełnia młodzieńczą energię i opowieść o studentach (bo o tym właściwie są wszystkie kawałki). Koncert CTFB bardzo mi się podobał i cóż dodać, czekam na pełnowymiarowy materiał chłopaków.

Trzeci zespół Heroes Get Remembered nie zachwycił mnie z kolei niczym. Poza tym wyróżnienie w szmatławym programie nie jest dla mnie żadnym wyznacznikiem fajności grupy i granej przezeń muzyki. W podobnych klimatach słuchałem trochę i w dodatku kapel znacznie lepszych. Hardcore zahaczający nieco konstrukcją kawałków o stoner z potężnymi riffami i łomocącą perkusją jest ciekawy, jednak w przypadku HGR po prostu nudził, nie tylko zresztą mnie, sporo ludu wyszło w tym czasie przed klub, by sobie porozmawiać, wypić piwko i zapalić papieroska. Największym problemem był moim zdaniem jednak wokal – wszyscy trzej gitarzyści śpiewali, w różny i odmienny nieco sposób, ale… jeden był kompletnie nie słyszalny, drugi miał nieciekawy głos, a trzeci najciekawszy mógłby po prostu śpiewać za wszystkich (a najlepiej gdzieś indziej). Muzycznie zespół się jeszcze jakoś bronił, perkusista (bodaj najlepszy muzyk zespołu) czuje klimat. Gdyby wyłączyć wokale to możnaby tego grania posłuchać bez znudzenia i ze względnym zainteresowaniem. Im bardziej próbowałem znaleźć jakieś pozytywy, tym trudniej było mi się nad tym skupić, niestety ale jedyne słowa, które zapalały mi się w głowie (pasujące do kontekstu „muzycznych” programów w telewizji): „Jestem na nie”.

Ostatni był Timmy and the drugs, obok CTFB najciekawsza kapela wieczoru. I choć również mająca epizod z telewizyjną szmirą to jednak reprezentująca poziom muzyczny znacznie wyższy, dojrzalszy i ciekawszy. Również tu pojawia się problem szufladki z napisem „punk rock”. Punka tu w sumie też było niewiele – bliżej jednak do gotyku a’la Bauhaus, Type o Negative, horror punka w rodzaju The Misfits, do space rocka, kraut rocka, psychodeli czy nawet nowoczesnego progresu w rodzaju Amplifiera…
Wraz z klawiszowym wejściem pierwszego utworu na ekranie pojawia się obraz z filmu „Podróż na Księżyc” Gerogesa Mielesa z 1902 przedstawiający start rakiety. Całość zaczyna narastać. Do tego bardzo ciekawy, wysoki i lekko drżący wokal i płynący unoszący się szlif muzyki.

Trzeci utwór noszący tytuł „Rise of Dead” przyniósł piekiełko pod sceną, którego naczelną postacią był naturalnie Cieśla. Wszystkie utwory były zbudowane na podobnej zasadzie, ale genialny wokal, pomysł i klimat trzymał w napięciu. Było nawet miejsce, na świetnie dopasowane, growlowane screamo. A na ekranie? Na ekranie pojawiały się jeszcze obok różnych innych obrazów, fragmenty takich filmów jak „Nosferatu” z 1922, „Dracula” z 1933 czy ze słynnego „Planu 9 z kosmosu” Eda Wooda. Gdzieś mi nawet przemknęła przed oczami okładka kultowego „Bloody Kisses” Type o Negative.
Muzycznie i pod względem dopasowania wizualizacji to właśnie ten zespół podobał mi się najbardziej – w tym graniu można się rozsmakować i zanurzyć, nie mam wątpliwości, że niemal każdy znalazłby tu coś dla siebie.

Podsumowując, był to bardzo ciekawy, długi wieczór i obfitujący we wrażenia nie tylko muzyczne. Punka w sumie było tu nie wiele, ale nie chodzi wcale o gatunkowe szuflady, tylko dobrą zabawę, a tej na pewno nie brakowało. Wiele jeszcze do zrobienia ma Afera, bo na razie tej Afery nie ma, a herosi raczej nie zostaną zapamiętani (przynajmniej przeze mnie).
CTFB prze do przodu i pożaru, który niedługo może wybuchnąć obok nich i nie ugasi go żadna straż pożarna, z kolei Timmy and the drugs – najlepszy i najciekawszy zespół koncertu – powinien wybić się poza kraj jak najszybciej, bo potencjał jest ogromny, a ich siłą jest narkotyczna wręcz energia, pomysł i własna tożsamość, której wielu zespołom wyraźnie brakuje, a tą drzemiącą w tym zespole możnaby obdarować wiele grup i jeszcze pewnie by zostało.